Press "Enter" to skip to content

Minie wiele czasu, zanim bloki opustoszeją – rozmowa z Beatą Chomątowską

Beata Chomątowska – pisarka, dziennikarka i działaczka społeczna, autorka książki Betonia. Dom dla każdego (2018).

PAWEŁ MIECH: Kiedy pojawiają się pierwsze bloki w Europie? Dlaczego w ogóle zaczęto je budować?

BEATA CHOMĄTOWSKA: Już w połowie XIX wieku powstają pierwsze budynki, które można nazwać prototypami bloków. Jednak bloki w takiej formie, jaką dziś uważamy za typową – czyli budynek wielorodzinny o prostej strukturze, z elementami prefabrykowanymi w konstrukcji – pojawiają się w okresie międzywojennym. Wśród przyczyn rozwoju tego rodzaju budownictwa leżała przede wszystkim potrzeba zapewnienia dużej liczby mieszkań tanio, w jak najkrótszym czasie.

Po wojnie w krajach Europy Zachodniej stawiano bloki jako element programów budownictwa społecznego, dotowanych ze środków publicznych. Bloki powstają też w Europie Środkowo-Wschodniej, zarówno w okresie międzywojennym, jak i później.

Kiedy przypada apogeum popularności bloków na zachodzie Europy?

Po II wojnie światowej. Gdy na początku XX wieku eksperymentowano z budownictwem blokowym, wielu problemów nie potrafiono rozwiązać. Nie umiano stawiać bardzo wysokich budynków, konstruktorzy mieli kłopot z zapewnieniem ciepła w betonowych wnętrzach. Po wojnie technologia posuwa się do przodu. Ponadto istnieje ogromna potrzeba odbudowy miast po zniszczeniach wojennych. Ogromna liczba ludzi żyje w warunkach, które trudno nazwać godnymi. Rozwija się technologia prefabrykacji. Jeszcze powstające w latach 40. budynki nie były w całości z betonu. Stopniowo prefabrykacja obejmowała coraz więcej elementów, aż po możliwość składania budynków z gotowych kawałków w szybkim tempie, w ciągu dosłownie paru tygodni. Powstają wówczas fabryki domów. W latach 60. w budowie bloków przodują Skandynawowie, zwłaszcza Szwedzi, którzy eksperymentowali z nią podczas II wojny światowej, więc byli pod tym względem najbardziej zaawansowani. Technologia szybko rozpowszechnia się na Zachodzie. W Polsce te nowe rozwiązania wchodzą nieco później, pod koniec lat 60., kiedy do władzy dochodzi Gierek. Kupujemy wtedy technologie z Zachodu.

Na Zachodzie okres, kiedy bloki zaczynają rosnąć wzdłuż i wszerz, to lata 60., w Polsce raczej lata 70., choć z pojedynczymi eksperymentami mieliśmy do czynienia już pod koniec lat 60. W latach 70. na Zachodzie trwa boom, w ramach różnych programów socjalnych powstają olbrzymie siedliska o charakterze miast satelickich (Berlin-Gropiusstadt, Märkisches Viertel, osiedla w Amsterdamie, Londynie, Glasgow).

Z czasem na zachodzie Europy doszło do rozczarowania blokami. Z czego to wynikało?

Przede wszystkim z tego, że osiedla często były bardzo jednorodne, jeśli chodzi o ludzi, którzy tam mieszkali. Były to zwykle osoby o niższym statusie społecznym, z klasy robotniczej, które kwalifikowały się do programów mieszkań dotowanych przez państwo. Nie mieli dużo pieniędzy, często byli bezrobotni. Taka jednorodność nie jest pozytywna.

Inną przyczyną jest to, że programy społeczne finansowały budowę bloków ze środków publicznych, ale brakowało pieniędzy na ich utrzymanie. Zakładano, że problem rozwiąże niewidzialna ręka rynku lub że sami mieszkańcy będą się troszczyć o swoje bloki. Z czasem to, co na początku lokatorom wydawało się rajem, zaczyna podupadać. Kiedy śmieci zalegają na klatce przez tygodnie, nie działa winda, nikt nie zjawia się, żeby naprawić rury kanalizacyjne po awarii ani nie dba o bezpieczeństwo i porządek, bo na to wszystko brakuje pieniędzy, trudno się spodziewać, żeby ludzie mieszkający w takich warunkach nadal byli zadowoleni. Następowała powolna degradacja. Kto mógł sobie na to pozwolić, wyprowadzał się, nowych chętnych na jego miejsce nie było, więc coraz więcej mieszkań stało pustych. Wiele osiedli w Wielkiej Brytanii, np. w Glasgow czy Londynie, przechodziło przez taki proces.

Wielkie osiedla socjalne przekształcały się w strefy wykluczenia i biedy, gdzie nikt nie chciał się zapuszczać. O degradację przestrzeni obwiniano samych lokatorów bloków. Narracja liberalna głosiła, że to ich wina, bo są z niższych klas społecznych, bo rzekomo nie umieli okazać wdzięczności państwu, które zapewniło im mieszkania.

Często można spotkać się z opinią, że bloki w PRL budowano tanio i były one niskiej jakości. Na ile jest to prawda?

Trudno formułować takie jednoznaczne, mocne generalizacje. Panuje taka opinia o blokach w Polsce, związana z faktem, że najwięcej bloków z wielkiej płyty budowano w latach 80., czyli w czasach kryzysu gospodarczego. Powszechne było wówczas poczucie, że PRL to kolos na glinianych nogach. Osiedla wznoszone jeszcze pod koniec lat 70. mają wszystko, co zaplanowali urbaniści. Powstawały wtedy bloki wraz z całą infrastrukturą, przyzwoicie wykonane, bo wciąż jeszcze były pieniądze; żyliśmy niejako z pełnym impetem na kredyt.

W latach 80. to się zaczyna sypać. Z tego okresu pochodzi wiele opowieści o usterkach w blokach, które mają pewne oparcie w rzeczywistości. Ludzie na przykład wprowadzali się do budynków, gdzie podłoga była wybrzuszona, dostrzegali szpary pomiędzy płytami, które trzeba było uszczelniać.

Wcześniej natomiast, bezpośrednio po wojnie, narzekano nie tyle na kiepską jakość materiałów, ile na brak kwalifikacji robotników. Architekci twierdzą, że zaraz po wojnie nie było wystarczająco wielu fachowców w zawodzie budowlańca. Każdy robotnik mógł zatrudnić się na budowie, ale jakość jego pracy pozostawiała wiele do życzenia, bo nie miał kto go przysposobić do zawodu.

Nie jest jednak tak, że wszystkie bloki to były fuszerki. Są bloki dobrze wykonane i bloki źle wykonane. Były osiedla, na których bardzo zależało urbanistom, osiedla pokazowe, bloki budowane w całości z wielkiej płyty, gdzie jakość miała ogromne znaczenie. Na przykład bloki z lat 50. są dziś wysoko cenione i poszukiwane przez potencjalnych nabywców.

Mitem jest też pogląd, że w Polsce budowano bloki źle, a na Zachodzie wzorowo. Przykładem może być Wielka Brytania, gdzie miała miejsce słynna katastrofa w bloku Ronan Point w Londynie. Ściana budynku po wybuchu gazu złożyła się jak domek z kart. Podczas inspekcji stwierdzono, że w procesie konstrukcji bloku w systemie skandynawskim popełniono wszystkie możliwe błędy techniczne. Gdyby taka sytuacja zaistniała w Polsce, byłoby to zgodne ze stereotypami, ale to zdarzyło się w Londynie.

Jakie uczucia w okresie PRL budziła decyzja o przyznaniu mieszkania w bloku?

W PRL teoretycznie państwo zapewniało mieszkanie każdemu, każdy miał do niego prawo. W praktyce była to często fikcja, bo wiele zależało od znajomości, a budynków nie budowano tak szybko, jak zapowiadano. Trzeba było się zapisywać, zakładać książeczki mieszkaniowe. Rodzice często zakładali książeczki dzieciom od razu po urodzeniu, przez co listy oczekujących się wydłużały. Zapotrzebowanie na mieszkania było olbrzymie.

Warto też pamiętać, że zaraz po wojnie ludzie mieszkali w bardzo złych warunkach. Przykładem jest zrujnowana w ogromnym stopniu Warszawa. Ludzie wracali do miasta, tworzyli prowizoryczne nory mieszkalne w zrujnowanych kamienicach albo budowali biedadomki z cegieł z odzysku. Także na wsiach czy w mniejszych miejscowościach w jednym mieszkaniu składającym się z kuchni i pokoju często mieszkały dwie rodziny.

Dlatego dla tych osób, które miały szansę uzyskać przydział do bloku, było to coś cudownego. Trudno nam sobie to dzisiaj wyobrazić. Nadal mamy głód mieszkaniowy, jednak warunki bytowe są znacznie lepsze. W starym budownictwie często nie było bieżącej wody, kanalizacji. Normą w kamienicach była wspólna toaleta. Z tego względu, gdy ktoś dostał mieszkanie w bloku, był przeszczęśliwy. Ludzie wspominają, że mogli zacząć swoje dorosłe życie w przyzwoitych warunkach. Nie musieli nosić węgla na opał, mieli łazienkę z bieżącą wodą, centralne ogrzewanie, toaletę, sklep w okolicy.

Wielu mieszkańców bloków w okresie PRL przenosiło się do nich ze wsi. Czy zwyczaje wiejskie miały wpływ na kulturę bloków, na to, jak nowi mieszkańcy urządzali się w blokach?

Są badania socjologiczne z lat 70., dotyczące m.in. osiedli krakowskich, które potwierdzają, że mieszkańcy osiedli w PRL przenieśli na nie wiejskie obyczaje związane z białą izbą i czarną izbą. W chacie na wsi były dwa pomieszczenia – jedno do życia na co dzień, drugie dla gości, wysprzątane na pokaz. Okazuje się, że w blokach mieszkania często urządzano w podobny sposób.

Kultura wiejska mieszkańców bloków była wyśmiewana. Krążyły anegdoty, jak to ktoś przeniósł się ze wsi do bloku i rzekomo hodował krowę na balkonie. Tego typu opowieści, o wyraźnie stygmatyzującym charakterze, często miały więcej wspólnego z legendami miejskimi niż z rzeczywistością. Ich ślady można znaleźć w PRL-owskiej prasie. W warszawskim czasopiśmie „Stolica” znalazłam instruktaże, których autorzy informowali lokatorów, że wanna nie służy do hodowli królików czy trzymania węgla, lecz do kąpieli. Te opowieści bywały przesadzone i należy podchodzić do nich z dużą dozą krytycyzmu.

Projektanci bloków uznawali, że człowiek jest istotą społeczną – stąd dążenie do zapewnienia odpowiedniej infrastruktury w postaci przedszkoli, żłobków, domów kultury. W jaki sposób realizowano cel, jakim było zapewnienie przestrzeni społecznych?

Dążenie do zapewnienia odpowiedniej infrastruktury było istotne. Nie zawsze realizowano je w stu procentach, ale przynajmniej do kryzysu po stanie wojennym się starano. Osiedla z końca lat 70. zwykle posiadają całą infrastrukturę zawartą w planie. To jest charakterystyczna i bardzo pozytywna cecha osiedli blokowych. Można się śmiać z tego PRL-owskiego planowania, które dzisiaj może wydać się niektórym karykaturalne, rozbuchane, ale wtedy naprawdę o osiedlu myślano bardzo kompleksowo. Nie tylko o tym, by postawić domy, ale również o zapewnieniu odpowiedniej ilości terenów zielonych, przedszkoli, żłobków, szkól, sklepów różnych specjalności. Na osiedlu musiała być konkretna liczba takich placówek, uzależniona od liczby mieszkańców. Dzielono przestrzeń osiedla na kwartały, a następnie każdemu kwartałowi na podstawie liczby mieszkańców i dzieci przypisywano zapotrzebowanie na tego typu usługi.

W plany była również wpisana odpowiednia odległość między budynkami zapewniająca określoną ilość słońca niezależnie od pory roku, place zabaw, drogi dojazdowe, ścieżki dla pieszych. Wszystko na osiedlu było traktowane jak jeden organizm. W większości osiedli budowanych do końca lat 70. to widać. Dostrzegają to ludzie, którzy doświadczywszy uroków nowej deweloperki na obrzeżach miast, decydują się zamieszkać na starym osiedlu, gdzie zapewniona jest cała infrastruktura.

Jaka jest przyszłość bloków?

Bloki nadal powstają. Nawet jeśli budynek nazywa się „apartamentowcem”, to często powstaje z takich samych materiałów, co blok. Używanie określenia „apartamentowiec” to czarowanie nazewnictwa – apartamentowce to bowiem nic innego, jak masowe budownictwo wielorodzinne. Bloki będą więc powstawać, chyba że zmniejszy się przyrost naturalny na świecie. Na razie jednak miasta się rozrastają; w Hongkongu powstają wręcz mikroskopijne nanoapartamenty o powierzchni kilku metrów.

Natomiast jeśli chodzi o bloki, które już powstały, to może być różnie. Część tych budynków otrzymało drugie życie. Bloki w Polsce po 1989 roku nie wyludniały się tak, jak we wschodnich Niemczech, gdzie po zjednoczeniu ludzie przenosili się do centrów miast. Choć dziś mieszkania w blokach w dobrych lokalizacjach, np. w Berlinie Wschodnim, wciąż osiągają wysokie ceny. Niektóre z bloków przeżywają drugą falę zainteresowania.

W Polsce również możemy się spotkać z sytuacjami, gdy ludzie przenoszą się ze źle zaprojektowanych osiedli deweloperskich budowanych na peryferiach i wolą mieszkać w blokach z lat 70., gdzie mają plac zabaw, przedszkole, szkołę i doskonałą komunikację z centrum miasta. Niektóre gorzej zaprojektowane polskie osiedla, np. Za Żelazną Bramą w Warszawie, zaczynają być wykorzystywane jako mieszkania na wynajem. Jest to często pierwsze lokum dla imigrantów, wprowadzają się tam Wietnamczycy, a ostatnio także pracownicy czy studenci z Ukrainy i Białorusi, którzy chcą mieszkać w centrum za rozsądną cenę.

Na pewno dużo wody w rzekach upłynie, zanim mieszkania w polskich blokach opustoszeją.