Press "Enter" to skip to content

Nie tylko betonoza. Miasta w dobie zmian klimatu

W Polsce występuje problem z zabetonowanymi przestrzeniami publicznymi. W obliczu coraz częstszych fal upałów jest to trend co najmniej niepokojący. Potrzeba cienia i chłodu na głównym placu miejskim oczywiście jest ważna, lecz w szumie medialnym wokół tego tematu umyka nam wiele innych, poważniejszych problemów klimatycznych. Pojęcie „betonozy” stało się chwytliwym hasłem otwierającym, ale też zamykającym sporo rozważań o mieście XXI w. Tymczasem rzeczywistość domaga się bardziej złożonych diagnoz oraz rozwiązań.

Konsensus naukowy w sprawie zmian klimatu jest jasny – ponad 99% naukowców uważa, że globalne ocieplenie ma miejsce i jest spowodowane działalnością człowieka. Niezmiennie rośnie również liczba ludzi, a świat się urbanizuje – do 2030 r. 60% z nas będzie mieszkać w miastach. Duża koncentracja ludności przynosi korzyści ekonomiczne i społeczne (m.in. możliwości produkcji, wymiany handlowej czy uczestnictwa w kulturze), ale generuje też koszty (np. przestępczość, epidemie, zanieczyszczenie czy konieczność nieustannego ujarzmiania przyrody). Zagęszczenie w miastach wraz ze zlokalizowaniem w nich przemysłu oraz konieczność zapewnienia na te potrzeby energii sprawiają, że większe ośrodki stają się niechlubnymi rekordzistami na mapach emisji gazów cieplarnianych, w dużej mierze przyczyniając się do globalnego ocieplenia. Zajmując jedynie 3% powierzchni Ziemi, obszary zurbanizowane odpowiadają za 60–70% zużycia energii i 75% emisji związków węgla.

Koncentracja na stosunkowo małym terytorium dużej liczby mieszkańców, zlokalizowanie intensywnej zabudowy niezbędnej do jej zakwaterowania oraz oplatającej ją infrastruktury potrzebnej do ich obsłużenia sprawiają, że miasta są też niezwykle wrażliwe na skutki zmian klimatu, takie jak ekstremalne zjawiska pogodowe. Wysokie temperatury, ulewne deszcze, gwałtowne burze lub silny wiatr mogą powodować duże straty materialne i generować zagrożenia dla zdrowia i życia ludzi oraz stabilności społeczno-gospodarczej. Ich przebieg może być dodatkowo zaostrzany przez niektóre cechy miasta, takie jak (nie)obecność i charakter terenów zielonych oraz cieków wodnych, stopień uszczelnienia (zabetonowania) nawierzchni czy ukształtowanie terenu.

Moda na beton

W ostatnich kilku latach dyskusja o środowiskowych aspektach funkcjonowania miast została zdominowana przez hasła walki z „betonozą”. Wyraz ten zdaje się oznaczać nadmierne stosowanie betonu w przestrzeni publicznej, zaś jego końcówka „-oza” sugeruje „chorobowy” charakter tego trendu. Termin ten został spopularyzowany przez Jana Mencwela z warszawskiego stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, który pod hasztagiem #betonoza rozpoczął cykl tweetów ze zdjęciami polskich rynków przed i po remontach, a następnie wydał książkę o takim tytule. Transformacje wspomnianych placów – kończące się bardzo często wycięciem drzew i krzewów rosnących tam od dziesięcioleci, nierzadko za unijne pieniądze – są powszechnie krytykowane. Słynny stał się m.in. rynek w Leżajsku, gdzie za ponad 10 mln zł duże, dające cień w upalne dni drzewa zastąpiono szczelnie ułożonymi betonowymi płytami. Z kolei w Kutnie na Placu Wolności wybudowano naziemny budynek parkingu, a główną płytę placu zlokalizowano… na jego dachu, nie oferując użytkownikom żadnego cienia ani sensownych mebli miejskich (np. ławek). Inwestycja została zrealizowana według koncepcji wyłonionej przez jury, w którym zasiadali przedstawiciele Izby Architektów RP. Na ekspertów spadły gromy za przyłożenie ręki do inwestycji ignorującej wyzwania klimatyczne. 

Dlaczego tendencja do betonowania, uszczelniania przestrzeni publicznych i pozbawiania ich drzew jest tak szkodliwa? Odsłonięte na działanie promieni słonecznych otwarte przestrzenie (nie tylko place, ale też dachy) bardzo szybko się nagrzewają, a jeśli dodatkowo wykonane są z konwencjonalnych, nieprzepuszczalnych, ciemnych materiałów – nagrzewają się jeszcze szybciej. Oznacza to, że temperatura na terenach zielonych, a w szczególności w cieniu koron drzew, może być o kilka lub kilkanaście stopni Celsjusza niższa niż na środku odsłoniętego chodnika, placu lub drogi, które w czasie upałów mogą się nagrzać nawet do ponad 50 stopni. Przebywanie w takich miejscach jest wtedy nie do zniesienia, więc trudno się spodziewać, by latem place miejskie po takich remontach, jak opisane wyżej, tętniły życiem (a chyba na tym powinno zależeć samorządom).

Skąd bierze się chęć inwestorów (przedstawicieli miasta, urzędników) do takich niefortunnych modernizacji? Tego również w swojej książce próbuje dociec Jan Mencwel. Bardzo często podnoszonym argumentem jest historia i akcentowanie konieczności przywrócenia kształtu placu z poprzednich stuleci – rzekomo większość rynków przed XX w., pełniąc funkcje przede wszystkim targowe, nie była zadrzewiona. Poza tym przestrzenie bez drzew łatwiej się sprząta, bo przecież nigdy nie spadną tam liście. Odchodzi również koszt pielęgnacji drzew, które z czasem mogą się stać chore. Brak drzew to również brak ich złamań przy wichurach, a więc szanse, że przechodzień ucierpi w wyniku upadku konaru, również są mniejsze. Inwestycje te można wytłumaczyć też psychologicznie. Przestrzeń bezdrzewna i uszczelniona do granic możliwości może być postrzegana jako bezpieczne, przewidywalne, antropogeniczne środowisko, w którym żadna nieznana siła nie jest nam w stanie zagrozić. 

Tymczasem ludzie potrzebują zieleni – nie tylko jako cienia i ochłody w upał, ale też dla zdrowia psychicznego i fizycznego. Osoby mieszkające w jej pobliżu rzadziej zapadają m.in. na astmę. Poza tym tereny zielone w mieście, jeżeli są odpowiednio dostępne, mogą się stać siedliskiem lub korytarzem migracji dla zwierząt. Argumenty te są racjonalne i trafiają do wielu osób, w szczególności do tych, które pamiętają zielone place i rynki sprzed modernizacji. Nic więc dziwnego, że skala oburzenia betonozą była i jest duża. Temat przebija się w mediach lokalnych i ogólnopolskich oraz w mediach społecznościowych, a pojęcie z tytułu książki Mencwela wchodzi również do języka politycznego.

Granice „betonozy”

Nie da się dokładnie określić, gdzie zaczyna się owa betonoza, kiedy się kończy i jak ją zmierzyć. Czy w przypadku każdego krytykowanego remontu rynku powinniśmy policzyć procentowy ubytek powierzchni biologicznie czynnej (trawników, rabat, zadrzewień)? A może zanim krzykniemy „betonoza!” powinniśmy sprawdzić przepuszczalność materiału, którego użyto do utwardzenia powierzchni placu po remoncie? Niekoniecznie. Nie sposób jednak nie zauważyć, że bardzo często „betonoza” funkcjonuje jako słowo-obuch. Stała się ono wygodną, bezwzględną diagnozą, która zamyka dyskusję – orzeka o winie i złych intencjach inwestora (lokalnego samorządu), projektanta i wykonawcy. Dochodzi przy tym do absurdów: jako „betonoza” potocznie określane są np. nowe inwestycje drogowe, wiadukty lub kładki. Owszem, w dzisiejszym świecie potrzebujemy dyskusji o alternatywach dla betonu w budownictwie. W perspektywie zmian klimatu i wyczerpujących się zasobów musimy sobie odpowiedzieć także na pytanie, czy potrzebny jest gargantuiczny rozrost infrastruktury. W sytuacji polskiego zapóźnienia rozwojowego musimy jednak brać poprawkę na bezwzględnie zielone dogmaty. Miasta, jeśli mają pozostać miastami, bez infrastruktury się nie obędą. Życie na terenach gęsto zaludnionych zawsze będzie wiązać się z przynajmniej delikatną inwazyjnością w stosunku do lokalnego środowiska. 

Tymczasem za bycie zbyt betonowymi obrywają nawet takie miejsca, jak niedawno oddany  Plac Pięciu Rogów Warszawie. Słowem „betonoza” podsumowano ostatnie zmiany na placu w niektórych artykułach prasowych oraz komunikatach lokalnych działaczy. Choć w przypadku tej inwestycji dyskusyjny może wydawać się dobór drzew oraz ilość zieleni (szczególnie niskiej), należy zauważyć, że jej wprowadzenie w przestrzeń placu jest dużym postępem w stosunku do stanu poprzedniego, w którym zieleń na skrzyżowaniu ulic Brackiej, Szpitalnej i Chmielnej nie występowała wcale. Narzekając na zbyt małą skalę i niską jakość zmian oraz brak spektakularnych efektów w tego typu projektach, warto uwzględnić proces uczenia się, jaki przechodzą samorządy lokalne – przykładowo jeszcze kilka lat temu dzisiejszy kształt Placu Pięciu Rogów (ograniczenie ruchu samochodowego, wprowadzenie wyższych drzew) nie mieściłby się w kanonie, gdyż uchodziłby za zbyt radykalny. Cieszmy się zatem powolnymi zmianami i miejmy nadzieję na więcej. Zanim uderzy się obuchem w daną inwestycję, warto mieć na uwadze lokalny oraz krajowy kontekst.

Odczepcie się od rewitalizacji

Do zarzutu o betonozę łatwo podpinane są kolejne populistyczne slogany. Komentujący mówią więc przy okazji o „patodeweloperce”, gdyż betonowanie rzekomo leży w interesie deweloperów, którzy chcą maksymalizować zyski z betonowej – nomen omen – zabudowy, a przy blokach wytyczać miejsce pod betonowe lub asfaltowe parkingi. Swoją drogą, historia pojęcia „patodeweloperki” i niezbyt oczywistych korzyści płynących z jego obecności w dyskursie (związanych m.in. z dyskusyjną rolą dewelopera w kapitalistycznej gospodarce) to temat na osobny artykuł. Niefortunnych pojęć jest jednak więcej. 

Pojęcie „betonozy” w doniesieniach medialnych lub przekazach aktywistycznych często bywa stosowane wymiennie ze sformułowaniami typu „nieudana rewitalizacja” lub „rewitalizacja rynków”. Utrwala to błędne, szkodliwe postrzeganie rewitalizacji jako procesu opartego tylko na inwestycjach w twardą infrastrukturę, z pominięciem sceny społecznej. A przecież rewitalizacja jest procesem bardzo szerokim i niezwykle potrzebnym, aby wyciągnąć ze stanu kryzysowego zdegradowane części miast i ich mieszkańców. Rewitalizacja to również (a może przede wszystkim) żmudna praca z lokalną społecznością. Nawet jeśli remonty budynków i przestrzeni publicznych są wyjątkowo efektowne, to o sukcesie rewitalizacji nie decyduje wygląd placu miasta, lecz przezwyciężenie kryzysu społecznego we współpracy z organizacjami pozarządowymi, biznesem czy instytucjami edukacyjnymi i kulturalnymi. Tak, trzeba przyznać: zdarza się, że nawet skutecznym procesom rewitalizacji towarzyszą pojedyncze nieudane inwestycje w infrastrukturę, takie jak zbyt wybetonowane, pozbawione zieleni przestrzenie publiczne. Zwyczajnie niesprawiedliwe i krzywdzące dla lokalnych mieszkańców i kadr są jednak posty, artykuły, tweety i komentarze autorstwa świadomych klimatycznie „młodych, wykształconych, z wielkich ośrodków”, z których sączy się kategoryczne potępienie całych procesów rewitalizacji tylko dlatego, że w portalu społecznościowym pojawiło się wykadrowane zdjęcie kawałka betonowego placu w mieście, w którym nigdy nie byli i którego nie znają. Dobrze przeprowadzona rewitalizacja może wręcz przynieść korzyść klimatowi i środowisku, np. przyczyniając się do zwiększenia efektywności energetycznej modernizowanych budynków. 

Presja ma sens, zachowajmy jej zdobycze

Nie można oczywiście pominąć pozytywnych skutków nagłośnienia zagadnienia niezbyt przemyślanych modernizacji polskich placów. Chwytliwe pojęcie „betonozy” zrobiło karierę w dyskursie nieeksperckim, unaoczniając ważny problem szerszym kręgom, do tej pory niezainteresowanym tematyką miast i ich rozwoju. Dzięki hasztagowi, książce i gorącym dyskusjom wiele osób dowiedziało się, dlaczego uszczelnianie przestrzeni publicznych za wszelką cenę oraz pozbawianie ich drzew jest niemądre w perspektywie zmian klimatu i ich skutków dla miast. To duży sukces – agenda nowoczesnej urbanistyki w końcu przedostaje się do powszechnej świadomości. Dzięki temu możemy spodziewać się, że obywatele i media będą wywierać na samorządowców jeszcze większą presję, aby ci decydowali się na odpowiedzialne klimatycznie i środowiskowo rozwiązania. Ta presja już zresztą jest wywierana, a w urzędach coraz częściej zasiadają osoby świadome takich wyzwań. Dowód? Warszawski Plac Pięciu Rogów i kolejne plany zazielenienia oraz przywracania pieszym ulic Złotej i Zgoda w stolicy.

Upowszechnienie hasła „betonoza” spłaszcza jednak problematykę kształtowania przestrzeni miast jedynie do (nie)stosowania w niej nasadzeń i (nie)przepuszczalnych tworzyw. Rzecz jasna, refleksja na ten temat jest potrzebna – musimy zastanowić się, jaki materiał, skoro nie beton, powinien być budulcem miast przyszłości. Jako laboratorium mogą posłużyć eksperymenty ze współczesnym budownictwem drewnianym – prefabrykowanym, trwałym, ognioodpornym i mniej emisyjnym. Przygotowania do takich inwestycji trwają także w mniejszych ośrodkach, m.in. w Środzie Śląskiej. Nie możemy zrezygnować również z atencji dla drzew w mieście – bardzo ważne jest zachowywanie i pielęgnacja już istniejących nasadzeń oraz drzew starych, a także opracowywanie standardów zieleni miejskiej określających szczegółowe warunki bytowania roślinności. Problemy środowiskowe miast są jednak o wiele większe, niż może nam się wydawać. Adaptacja miast do zmian klimatu (ale też ich mitygacja) nie powinna się kończyć na dbałości o to, by place centralne i inne przestrzenie publiczne pozostawały zielone. 

Idźmy po więcej

Betonoza dotyka jedynie wierzchołka góry lodowej, który widzimy na co dzień. Tymczasem pod nim niecieszący się większym zainteresowaniem pozostaje m.in. brak mądrego planowania przestrzennego, skutkujący np. suburbanizacją i zabudową kluczowych terenów zielonych. „Ukryty”, choć nieco bardziej eksplorowany w głównym nurcie, jest również temat zrównoważonej mobilności, a właściwie jej braku – uprzywilejowanie samochodu w miastach jest nie tylko emisyjne, ale ma także wpływ na bezpieczeństwo i zachowania społeczne, co przekłada się np. na decyzje o zamieszkaniu. W końcu, z zewnątrz niepozorna góra lodowa urbanistycznych problemów skrywa pod spodem niepartnerskie traktowanie obywateli przez władze w prowadzonym dialogu, tj. fasadowość i pozorność konsultacji społecznych (również tych prowadzonych w sprawie adaptacji do zmian klimatu) czyli niebranie pod uwagę wniosków z nich płynących, co skutkuje kolejnymi nietrafionymi decyzjami i brakiem identyfikacji mieszkańców z nowymi rozwiązaniami. Do tej listy z pewnością można dopisać jeszcze więcej miejskich wyzwań, które betonoza przyćmiewa.

Konsekwencje tych zjawisk lub zaniechań są dla każdego z samorządów groźniejsze niż modernizacja jednego czy dwóch placów, ponieważ w sposób trwały wpływają na rozrost lub kurczenie się miasta i eksploatację jego ważnych zasobów (przestrzennych, środowiskowych oraz społecznych) w dużej skali. Poradzenie sobie z nimi wymaga działań większych i ambitniejszych niż dokonanie uzupełniających nasadzeń lub rozpłytowanie fragmentu rynku. Przykładowo o wiele łatwiejsze byłoby przywrócenie zieleni wszystkim negatywnie ocenianym polskim placom niż kompleksowa przebudowa przeskalowanych układów drogowych, budowa linii transportu szynowego i wznowienie pociętych w ostatnich 30 latach połączeń PKS w całym kraju.

Niełatwo będzie również odwrócić już wydane decyzje zezwalające na zabudowę obszarów cennych przyrodniczo, np. klinów nawietrzających miasta (lasów, łąk, parków lub ogrodów ciągnących się od granicy miasta w kierunku jego centrum, umożliwiających przepływ świeżego powietrza i jego chłodzenie). Betonowe rynki wydają się nieznacznym i dającym się naprawić niskokosztowo problemem, gdy zestawimy je też z marzeniem o powstrzymaniu i odwróceniu trwającej od lat. 90. suburbanizacji, czyli nieskoordynowanego rozrostu miasta na zewnątrz. Proces ten zachodzi w kierunku nierzadko słabo skomunikowanych mniejszych miejscowości, niedysponujących adekwatnym zapleczem usługowym, edukacyjnym czy medycznym. Suburbanizacja rocznie kosztuje nas miliardy złotych – na same dojazdy jako obywatele wydajemy 25,9 mld zł, a do tego dochodzą wydatki gmin na wykup terenów pod rozwój infrastruktury i jej budowę oraz utrzymanie. Naprawa dysfunkcyjnych przedmieść i próba zaradzenia negatywnym skutkom społecznym oraz przyrodniczym wynikającym z tego zjawiska zajmie pokolenia i będzie kosztowała kolejne miliardy. 

Czy nie nadszedł najwyższy czas, by próbować przebić te tematy do mainstreamu? Skoro udało się już wprowadzić do ogólnopolskiego dyskursu niegdyś niszowe, branżowe zagadnienie, tj. jakość urządzania przestrzeni publicznych, może warto zawalczyć o zainteresowanie masowego odbiorcy tematami bardziej wymagającymi? Eksperci od spraw miejskich i aktywiści dysponują już solidnym doświadczeniem w forsowaniu progresywnej agendy. Podniesienie alarmu wokół betonozy odniosło swój skutek – w zeszłym roku pojawiła się nowa wykładnia konserwatorska broniąca zieleni w przestrzeniach rynkowych, a zapowiedź braku finansowania „nieprzyjaznych klimatowi rewitalizacji” padła w lipcu br. ze strony Komisji Europejskiej. Temat zabetonowania polskich przestrzeni publicznych należy monitorować, ale jako środowisko urbanistyczne powinniśmy postawić poprzeczkę wyżej. W przeciwnym wypadku krzyczenie o „betonozie” okaże się tylko pójściem na łatwiznę.