Press "Enter" to skip to content

Czy zakazać budowy domów jednorodzinnych?

Marzymy o własnym domu z ogródkiem, ale marzenia zmieniają się wraz z sytuacją na świecie. Doświadczenie kwarantann i pracy zdalnej wpłynęło na nasze preferencje mieszkaniowe, chętniej niż wcześniej decydowaliśmy się na domy jednorodzinne. Wyższe ceny materiałów budowlanych zweryfikowały nasze plany, a później również drastyczny wzrost kosztów kredytów odwiódł wiele osób od pomysłu budowy czy kupna domu. Dobrze jest mieć marzenia, ale dobrze jest też się im przyjrzeć trzeźwym okiem. Czy budownictwo jednorodzinne ma w ogóle sens?

Pomijając kwestie ekonomiczne, czyli czy stać nas na budowę domu, warto rozpatrzyć, czy „stać” nas jako społeczeństwo na budowę domów jednorodzinnych w dobie katastrofy klimatycznej. Taki dom jest jednym z symboli dobrobytu, to luksus, którego trudno sobie odmówić, jeśli tylko możemy sobie na niego pozwolić. Trzeba jednak wyjść poza myślenie w kategoriach: co się nam opłaca i czego chcemy, na rzecz myślenia o dobrostanie społeczeństwa i środowiska. Musimy przestać być egocentrykami. Naturalnie odcięcie się od swoich zachcianek wzbudza nasz wewnętrzny sprzeciw, lecz do problemu warto podejść rozsądnie. Po napisaniu artykułu Zbuduj sam dom dostałam sporo wiadomości krytykujących pomysł samodzielnej budowy małych domów. Trudno jest się z taką oceną nie zgodzić. Budowa domów jednorodzinnych jest nieefektywna. Rozlewanie się miast, zabudowywanie terenów podmiejskich, czyli suburbanizacja, to zjawisko negatywne pod wieloma względami. Suburbanizacja polega na rozwoju stref podmiejskich, a my przecież jesteśmy uczeni, że rozwój to coś dobrego. Tereny podmiejskie zmieniają swoją funkcję i stają się tzw. sypialnią miasta, czyli miejscem, gdzie mieszkamy, a właściwie „śpimy”, a do pracy dojeżdżamy. Do sklepu dojeżdżamy, do restauracji dojeżdżamy, do szkoły dojeżdżamy, na zajęcia dojeżdżamy itd. Rodzi to szereg problemów. Jednym (głównym) z nich jest transport: czas, który tracimy, stojąc w korkach, paliwo, które spalamy, środki, które przeznaczamy indywidualnie na dojazd, ale również jako społeczeństwo na utrzymanie i budowę nowych dróg. 

Udział gospodarstw domowych osób żyjących w domach jednorodzinnych w Polsce wynosi 56%, podczas gdy jeszcze w 2006 r. było to 42% – to nie jest dobry trend, choć indywidualnie pewnie ten fakt nas cieszy. Z jednej strony chcemy mieszkać w domu, bo kojarzy nam się to z większym komfortem, przestrzenią i bliskością natury, z drugiej – przeprowadzając się do domów, w zatem zabudowując tę naturę kolejnymi budynkami, niszczymy ją. Nieefektywność zabudowy jednorodzinnej polega na tym, że na takim samym kawałku ziemi, ale w zabudowie mieszkaniowej, prościej mówiąc: „w blokach”, mieszkać może więcej osób. Pod budowę domów wycinamy kolejne drzewa, osuszamy kolejne bagna, zamieniamy działki orne na budowlane, zużywamy więcej materiałów budowlanych, ale co również ważne i równie szkodliwe: produkujemy więcej spalin, przemieszczając się z przedmieść i wsi w kierunku miast oraz ogrzewając nasze domy na wyłączność. Owszem, wśród budujących rośnie świadomość konieczności stosowania ekologicznych rozwiązań, jednak aby zatrzymać katastrofę klimatyczną, potrzebne są radykalniejsze działania, w tym zmniejszenie powierzchni mieszkania przypadającej na jedną osobę, czyli budownictwo mieszkaniowe. I jasne, że teraz odezwą się głosy, które w ostatnim czasie mocno krytykują (zresztą słusznie) patodeweloperkę, która upycha nas w „mikroapartamentach”. Jak więc mieć ciastko i zjeść ciastko? Trudno jest mówić o kompromisie w sytuacji katastrofy klimatycznej. 

Zbędne inwestycje

Całkiem sensownym „kompromisem” wydaje się zaprzestanie wydawania pozwoleń na budowę w miejscach dotąd niezabudowanych. W miastach powinno się wydawać pozwolenia wyłącznie na zabudowę wielorodzinną, przy czym budownictwo wielorodzinne nie może pozostać w rękach patodeweloperów. Nie chodzi o ciągłe „dogęszczanie” miast. Architektura odpowiada za 40% światowych emisji dwutlenku węgla, produkcja cementu – za 11%. Od 2030 r. ma być wprowadzony obowiązek obliczania śladu węglowego każdego budynku. Jest to dobry krok w kierunku zmiany myślenia o projektowaniu budynków. Czas skończyć ze spełnianiem nieuzasadnionych zachcianek inwestorów. Pomimo tego, że poprawia się efektywność energetyczna budynków, wciąż rośnie ich łączna powierzchnia użytkowa, a co za tym idzie, emisja gazów cieplarnianych. 

Obecnie przed architekturą stoi duże wyzwanie – czy w ogóle projektować? Czy potrzebujemy kolejnych budynków? Większość inwestycji, które dziś powstają, nie jest niezbędna. Przemyślane budowanie bloków mieszkaniowych z uwzględnieniem potrzeb ich mieszkańców, ale również w otoczeniu przyrody może pozwolić na zachowanie względnej równowagi. Architektura jest w stanie zmierzyć się z wyzwaniami, jakie stają przed nami w związku z katastrofą klimatyczną i ekonomią wzrostu. Radzenie sobie z klimatem jest tak stare jak budownictwo w ogóle. Przez lata chroniliśmy się przed np. niską lub wysoką temperaturą, korzystając z bardziej ekologicznych rozwiązań niż dziś (np. łamacze światła, ciasne ulice, chłodzenie mieszkań poprzez przeciąg). Klimat się zmienia, tym samym musimy zmienić sposób budowania, przesuwając swoją granicę komfortu i co chyba łatwiejsze do zaakceptowania, granice estetyczne. Bo o ile trudno będzie przekonać ludzi, aby np. obniżyli wymagania co do temperatury zimą, przykręcając nieco kaloryfery, czy odwrotnie – latem nie włączali klimatyzacji, o tyle zupełnie bez sensu jest bronienie nieefektywnych termicznie projektów tylko dlatego, że są efektowne i miłe dla oka. Mowa np. o modnych dużych przeszkleniach, ciemnych pokryciach dachowych czy elewacjach, ale także wygodnej kostce brukowej zamiast żwiru czy trawnika oraz samych domach jednorodzinnych. Najmniej ekologiczny jest właśnie luksus posiadania własnego domu. Niewydawanie zgód na budowę domów jednorodzinnych może być również wbrew pozorom sposobem na… brak miejsc do mieszkania. Taką decyzję (choć czasową) podjęli np. radni w jednej z dzielnic Hamburga – dzięki temu mają powstać przystępne cenowo mieszkania dla większej liczby osób. 

Palące problemy miast

Rozlewanie się miast jest sporym problemem, należy jednak pamiętać, że to właśnie mieszkańcy i mieszkanki miast są najbardziej narażeni na zmiany klimatu. W polskich miastach żyje obecnie ponad 60% mieszkańców naszego kraju (w blokach oraz domach jednorodzinnych). Fale upałów, opady o dużym natężeniu, a także zanieczyszczenia powietrza to główne bolączki miast. Do tego dochodzą takie problemy jak zanieczyszczenie hałasem, ale także przepełnione mieszkania. Nic więc dziwnego, że „uciekamy” na wieś oraz (co gorsza) likwidujemy kolejne zielone tereny, aby się budować. W Europie i Stanach Zjednoczonych powoli mówi się o wprowadzeniu zakazu budowania domów jednorodzinnych, nie można przy tym jednak zapominać o problemach i wyzwaniach, jakie stoją przed miastami. Wiele „miejskich” problemów można rozwiązać, zwracając się właśnie ku naturze.

Powierzchnie sztuczne, takie jak asfaltowe drogi i betonowe budynki, sprzyjają upałom. Miejska wyspa ciepła to zjawisko łatwe do zaobserwowania, kiedy przemieszczamy się z obszarów peryferyjnych do miast. W mieście jest cieplej nawet do 1,5°C! Dlatego projektując nowe osiedla, ale również rewitalizując stare, należy pamiętać o drzewach i innej roślinności. Zamiana nieużytków na zieleń jest dobrym krokiem, zwłaszcza że zielone nieużytki w miastach stają się swego rodzaju nieformalnymi parkami, miejscami spotkań ludzi. Mamy tutaj podwójną wygraną – tereny zielone obniżają temperaturę, pełnią funkcje melioracyjną, retencyjną, ale także pozytywnie wpływają na zdrowie psychiczne mieszkańców miast. 

O dobroczynnym wpływie przebywania wśród natury, szczególnie lasów, pisała Iwona Gałązka w numerze W drogę! z 2021 r. Kąpiele leśne mają na nas zbawienny wpływ i nawet jeśli nie wiemy, dlaczego tak się dzieje, to wielu z nas intuicyjnie odpowie, że lekiem na stres może być np. weekend na wsi czy grzybobranie. Studia nad kąpielami leśnymi obejmowały m.in. badania kortyzolu (hormonu stresu) ze śliny, poziomu glukozy we krwi oraz ciśnienia i rytmu serca u osób, które na co dzień żyją w stresujących warunkach, ale zażywały „lasoterapii”. Pisząc o dobroczynnym wpływie natury na człowieka, nie mam na myśli żadnej nowej mody na szamanizm. Historia parków miejskich sięga XVII w. Sanatoria oraz inne uzdrowiska są nam znane od wieków i nierozerwalnie wiązały się z terenami zielonymi, szeroko pojętą naturą. Rewolucja francuska sprawiła, że prywatne ogrody stały się parkami publicznymi i więcej osób mogło korzystać z ich dobrodziejstw. Niewielkie prywatne ogródki przydomowe to zatem krok wstecz. Zwolnienie tempa, przebywanie wśród drzew, łąk, gór czy jezior bardzo często są receptą na problemy związane ze stresującą pracą, życiem w ciągłym biegu, miejskim hałasem. W Japonii kąpiele leśne są przepisywane na receptę i obejmuje je ubezpieczenie zdrowotne (zorganizowane wyjazdy do lasów czy parków są finansowane przez zakłady ubezpieczeń). Badania mówią, że weekendowy spacer po lesie „ładuje” nas na cały tydzień życia w mieście, dlatego nie ma konieczności od razu kupowania kawałka ziemi pod miastem i stawiania tam domku letniskowego. Nie wszyscy musimy też mieszkać w domu z ogrodem. 

Możemy pogodzić nasze miejskie życie z dobrostanem psychicznym. Ważne jest, abyśmy zanadto nie oderwali się od natury, jak również to, by mieć gdzie ładować baterie, a nie zawłaszczać każdego najmniejszego terenu zielonego. Zachowanie bioróżnorodności w miastach może powstrzymać ludzi przed suburbanizacją oraz nieefektywnym budownictwem jednorodzinnym. Sama mieszkam w domu jednorodzinnym i obserwuję, do jak absurdalnych sytuacji dochodzi na terenach podmiejskich. Większość moich sąsiadów dojeżdża do pracy do miasta, starsze dzieci muszą dojeżdżać do szkół średnich. Mało kto ma czas na uprawianie owoców i warzyw, częstszym widokiem w ogrodzie jest trampolina (każdy dom musi mieć swoją, dzieci bawią się osobno, a nie na wspólnym placu zabaw) i zabudowany taras (bo przecież meble ogrodowe nie mogą stać na trawniku ani moknąć pod gołym niebem) niż posadzone porzeczki, maliny, truskawki, czereśnie albo pomidory, ogórki czy ziemniaki. Każdy sąsiad ma swoją kosiarkę i wszyscy mamy równo skoszone trawniki. Denerwujemy się, że gmina nie odbiera odpadów bio, tylko musimy uczyć się kompostować. Pod każdym domem stoją przynajmniej 2 auta, które mają swoje osobne domki – garaże lub wiaty. Preferujemy kostkę Bauma, naginamy przepisy dotyczące przestrzeni biologicznie czynnej. Każdy ma swoją kotłownię, swój piec, swój komin. A świat jest wspólny, nie tylko nasz. 

Znaczenie przestrzeni publicznej rośnie, w miastach musi się dać mieszkać. Stawiajmy na ogrody społeczne, parki, a nawet miejskie rezerwaty. Mieszkania nie mogą jednak stać się małymi klitkami do spania, ludzie nie mogą żyć w podziemiach, tak jak się to dzieje w przeludnionych metropoliach. Nie dajmy sobie wmówić, że w miastach nie ma dla nas miejsca. Ogromna liczba pustostanów czy apartamentów na wynajem krótkoterminowy sprawia, że brakuje nam przestrzeni do życia w mieście. Ogromne tereny, które przeznaczamy na drogi i parkingi, również powinny zostać zwrócone ludziom. Zakaz budowy domów jednorodzinnych to radykalne rozwiązanie, dla wielu – skrajnie radykalne. Polityka zakazów i nakazów jest polityką porażki; porażka polega w tej sytuacji na braku zrozumienia, co leży na szali. Zaprzestanie wydawania pozwoleń na budowę w miejscach dotąd niezabudowanych oraz wydawanie pozwoleń na budowę wyłącznie wielorodzinną w miastach powinno być jednym z bardzo wielu kroków w kierunku zrównoważonego budownictwa, o ile wciąż musimy cokolwiek budować.