Spotykamy ich na dworcach, w centrach handlowych, na wielkomiejskich deptakach. Zazwyczaj odstręczają wyglądem i zapachem. Czasem żebrzą. Czasem są pijani. Często zachowują się niezrozumiale, w sposób nieprzystający do naszych norm społecznych. Bezdomni. Wyrzut sumienia bezradnego państwa. Niepasujący do konsumpcjonistycznej sielanki przedświątecznych dekoracji i wystaw sklepowych. Często z tej bajki usuwani siłą, żeby nie psuli atmosfery. W całej Europie ostatnio modne stało się urządzanie przestrzeni publicznej z użyciem swoistej przemocy infrastrukturalnej, tak aby osoby doświadczające bezdomności nie mogły z tej przestrzeni korzystać – specjalne ogrodzenia, dzielone ławki, kolce na witrynach sklepowych, kamery i czujna ochrona gotowa wyprowadzać nieproszonych gości. Bywa też mniej subtelnie – jak na Węgrzech, gdzie bycie bezdomnym jest karalne, nawet więzieniem.
W Polsce osób w kryzysie bezdomności jest według oficjalnych danych ok. 30 tysięcy. Kierowana do nich pomoc oparta jest przede wszystkim o interwencję w postaci schronisk i noclegowni. Noclegownia to – zgodnie z przepisami o pomocy społecznej – miejsce, które ma umożliwiać spędzenie nocy w warunkach gwarantujących ochronę życia i zdrowia. W dzień pozostaje zamknięta – trzeba wziąć cały swój dobytek i gdzieś pójść. W jednym momencie w noclegowni może spać do 100 osób – nawet 20 w jednym pomieszczeniu. Na jedną osobę przypada minimum 3 metry kwadratowe powierzchni. No chyba, że łóżka są piętrowe (a zazwyczaj są) – wtedy wystarczą 2 metry. Jeden natrysk na 15 osób i jedna toaleta na 20. I jeden pracownik, który ma pomagać wyjść z bezdomności pięćdziesięciu osobom naraz.
Schronisko zapewnia nieco tylko lepsze warunki, ale ma jedną wielką zaletę – można w nim przebywać 24 godziny na dobę. Poza tym ma dostarczać usług, które według przepisów mają na celu wzmacnianie aktywności społecznej, wyjście z bezdomności i uzyskanie samodzielności życiowej. Schronienie jest całodobowe, ale w założeniu interwencyjne i tymczasowe. W praktyce osoby w kryzysie bezdomności korzystają z niego od kilku do kilkunastu lat. Często „dożywotnio” – do czasu umieszczenia w domu pomocy społecznej, kiedy z uwagi na wiek i stan zdrowia nie są już w stanie samodzielnie funkcjonować. Albo zwyczajnie do śmierci, bo kolejki do DPS są długie.
Dzisiejszy system schronisk i noclegowni to produkt przemian ustrojowych ostatniej dekady XX w. Bezdomność zaczęła się pojawiać w powojennej Polsce w latach 70., podczas gierkowskiego programu wielkiej budowy polskiego przemysłu, który wyrywał masy ludzi z ich społeczności lokalnych i przenosił do ośrodków przemysłowych takich jak np. Huta Katowice. Jednocześnie w tamtych czasach tworzono negatywny stereotyp bezdomności (choć wówczas nie używano tej nazwy) – bumelanctwa, pijaństwa, patologii, pasożytnictwa, nieprzydatności społecznej. Na skalę masową bezdomność pojawiła się jednak dopiero w czasach przemian gospodarczo-ustrojowych lat 90., kiedy państwo uznało, że nie warto oglądać się na tych, którym w transformacyjnym chaosie się nie powiodło. Pałeczkę przejęło więc środowisko organizacji pozarządowych świadczące pomoc humanitarną – taką, jaką było w stanie, opartą przede wszystkim o schronienie w noclegowniach i schroniskach właśnie. Jednocześnie, w szale prywatyzowania wszystkiego co możliwe, gminy wyprzedały niemal całe swoje zasoby mieszkaniowe i przez 30 lat żaden rząd, z prawa czy z lewa, nie wymyślił sensownego rozwiązania problemów mieszkaniowych Polaków.
Przez te 30 lat doprowadzono do sytuacji, w której mieszkanie jest przywilejem najbogatszych – 95% mieszkań w Polsce oddawanych jest na sprzedaż na zasadach rynkowych, podczas gdy tylko 30% społeczeństwa ma wystarczające zasoby lub zdolność kredytową pozwalającą na zakup mieszkania na tych zasadach. W sytuacji tej nie tylko osoby w kryzysie bezdomności, ale także ci o niskich lub nawet średnich dochodach mają poważne problemy z zaspokojeniem swoich potrzeb mieszkaniowych.
W tych warunkach model schroniskowy mógł ulec tylko umocnieniu. Gminy, choć zaczęły z czasem dostrzegać problem, uznały, że w sytuacji braku mieszkań, schroniska i noclegownie muszą wystarczyć. Tym bardziej, że wśród osób w kryzysie bezdomności wciąż jeszcze było sporo osób w miarę młodych i sprawnych, które w warunkach wysokiego bezrobocia z przełomu wieków trzeba było „usamodzielniać” intensywnym wsparciem na rynku pracy. Z mieszkaniami musieli radzić sobie sami. Ustawodawca przyklepał to ustawą o pomocy społecznej z 2004 roku i jej nowelizacją z 2015 roku. W największych miastach powstały wielopiętrowe systemy „drabinkowe” – zaczynając od powstałych w międzyczasie ogrzewalni, osoba w kryzysie bezdomności musi się w nich „wspinać” przez kolejne szczeble kolejnych instytucji: noclegownie, schroniska, nieliczne mieszkania chronione, treningowe i przejściowe. Po wytrzymaniu co najmniej kilku lat na szczeblach tej „drabinki” (bo tyle trwa przyznanie mieszkania komunalnego lub socjalnego) osoba w kryzysie bezdomności może liczyć na własne mieszkanie. Po drodze czekają liczne wymagania – określony czas pobytu na każdym ze szczebli, poddanie się wewnętrznym regulaminom i zwyczajom placówki, funkcjonowanie w warunkach zbiorowego zakwaterowania, współdzielenie przestrzeni (także intymnej) z obcymi ludźmi, wykazanie się osiągnięciami z zakresu realizowanego indywidualnego programu wychodzenia z bezdomności, a także (przede wszystkim) trwała abstynencja. Nazywamy to osiąganiem „gotowości mieszkaniowej”.
Problem w tym, że dziś system ten okazuje się nieskuteczny i państwo nie ma pomysłu co z tym zrobić. W drugiej dekadzie XXI w. rynek pracy uległ totalnemu przeobrażeniu – osoby, które do powrotu na łono społeczeństwa wymagały przede wszystkim pomocy w znalezieniu zatrudnienia, w większości zniknęły już ze schronisk. Pozostały niemal wyłącznie osoby o znacznie głębszych potrzebach pomocowych – najczęściej bardzo zadłużone, starsze, schorowane, głęboko uzależnione lub zaburzone psychicznie. Albo wszystko naraz. Według prowadzonych przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej co dwa lata „spisów” osób bezdomnych, odsetek osób pozostających w bezdomności powyżej pięciu lat wzrósł w latach 2013–2019 z 43% do 55%. Odsetek osób powyżej 60. roku życia – z 22% do 33%. Odsetka osób zaburzonych psychicznie w populacji osób bezdomnych nikt nie mierzy, bo w przytłaczającej większości osoby te pozostają niezdiagnozowane. Tymczasem my wciąż oferujemy system pomocy rodem z lat 90. – oparty o schronienie w instytucjach zbiorowego zamieszkania i aktywizację zawodową. Co więcej, regularnie wyrzucamy z tego systemu osoby, które ze względu na zaburzenie psychiczne lub uzależnienie nie są w stanie sprostać stawianym im wymaganiom.
Można spokojnie założyć, że osoba, która po kolejnym upadku z „drabinki” (skutkującym skreśleniem z listy mieszkańców placówki i powrotem do punktu wyjścia) przestaje się przejmować tym, że wyląduje na ulicy, jest już dla tego systemu stracona. Traci zaufanie do instytucji świadczącej pomoc, traci motywację do zmiany swojego położenia, a odległy cel, jakim jest własne mieszkanie staje się zupełnie nierealny. Takie osoby – bytujące na ulicy i w miejscach niemieszkalnych od co najmniej kilku lat, zaburzone psychicznie i/lub głęboko uzależnione – nazywamy bezdomnymi chronicznie i system pomocy jest wobec nich kompletnie bezradny. W zasadzie jedyne co mamy im do zaoferowania to streetworkerzy usiłujący ich przekonać do skorzystania z usług systemu, który jasno dał im do zrozumienia, że ich nie chce. I jeszcze ratowanie ich życia w sytuacjach skrajnych, do których prowadzi życie na ulicy. Co w przypadku kilkudziesięciu osób rocznie (a czasem kilkuset, jeśli zima jest mroźna) się nie udaje.
Ludzie ci żyją w dramatycznych warunkach ulicy i miejsc niemieszkalnych (piwnic, śmietników, węzłów ciepłowniczych, szałasów i ziemianek) obarczeni przez społeczeństwo winą za swoją sytuację. W badaniach przeprowadzonych na kilku tysiącach Europejczyków aż 25% Polaków za podstawową przyczynę bezdomności uznało własny wybór doświadczającej jej osoby. W innych badanych krajach było to od 3 do 11%. Stygmat osoby „odmawiającej pomocy”, która dokonała „własnego wyboru” i „woli pić niż pójść do noclegowni” pozwala nam zachować spokój sumienia, kiedy widzimy zaniedbaną, ewidentnie zaburzoną psychicznie osobę bezdomną błąkającą się po ulicach naszych miast. Nawet osoby w schroniskach i noclegowniach, które wciąż mają w sobie motywację do walki o godniejsze życie, nadal poddawane są temu samemu mechanizmowi – jak bowiem inaczej, niż karą za bezdomność, nazwać powszechną zgodę na znacznie niższe niż w przypadku innych grup wymagających wsparcia standardy fizyczne usług oferowanych w placówkach dla osób bezdomnych? Czy zaakceptowalibyśmy 20 osób w jednej sali w domu pomocy społecznej? Dwa metry kwadratowe na osobę w domu dziecka? Jednego wychowawcę na 50 nastolatków w młodzieżowym ośrodku wychowawczym?
Nawet w grupie ludzi bezpośrednio wspierających osoby bezdomne oraz decydentów pomocy tym osobom, częsty jest pogląd o „niebieskich ptakach” – osobach, które rzekomo chętnie i świadomie wybierają życie w izolacji społecznej i uzależnieniu, na czyjś koszt, bez pracy i bez obowiązków (które my, społeczeństwo, przecież musimy wypełniać), nawet jeśli warunki, w jakich żyją są nieludzkie. Jeśli do tego dołożymy społeczeństwo, którego po prostu nie stać na mieszkania oraz państwo, które przyzwala na traktowanie mieszkań jako dobra luksusowego (i przedmiotu spekulacji) i nie uważa za stosowne interweniować w tym obszarze – mamy pełen obraz stereotypów i przekonań stojących za poglądem, że „bezdomni nie zasługują na mieszkania”. No bo jak to tak – dać mieszkanie, nie oczekując niczego w zamian? Komuś kto nie dba o siebie, pije i być może nigdy nie pracował? To, że alternatywą jest śmierć na mrozie, jakoś rzadko pojawia się w tym rozumowaniu.
Tymczasem najprostszy sposób na rozwiązanie czyjegoś kryzysu bezdomności to jak najszybsze zapewnienie mieszkania. Im dłużej osoba bezdomna doświadcza bezdomności, tym bardziej jest to destrukcyjne dla jej psychiki i tym bardziej utrudnia powrót do normalnego życia społecznego. Jest to tak proste i oczywiste, że aż wierzyć się nie chce, że tego nie robimy! Jaki jest sens eksmitowania osób zadłużonych do schronisk i wpychania ich na siłę w szeregi osób bezdomnych (poza oczywiście chęcią ukarania tych osób), skoro można z nimi pracować w zespołach mieszkań reintegracyjnych? Jaki jest sens umieszczania bezdomnych i ubogich osób starszych i schorowanych w niezwykle drogiej usłudze instytucjonalnej, jaką jest dom pomocy społecznej, skoro często są one jeszcze w stanie funkcjonować w znacznie tańszych mieszkaniach pod opieką asystentów i z usługami opiekuńczymi? Jaki jest sens trzymania w schroniskach osób bezdomnych (i to tych zaradniejszych!) przez kilka lub kilkanaście lat, co w przeliczeniu na jedną osobę kosztuje nas wszystkich więcej niż zakup kawalerki na rynku wtórnym? Czego te osoby się tam nauczą poza doprowadzeniem do perfekcji umiejętności funkcjonowania w tym sztucznym środowisku? Dlaczego tolerujemy nieludzkie warunki, w jakich bytują osoby bezdomne chronicznie oraz bezpośrednie zagrożenie ich życia i zdrowia? Dlaczego nie zwracamy uwagi na to, że nawet pomijając kwestie humanitarne i socjalne, po prostu taniej byłoby dać im mieszkania z adekwatnymi do ich sytuacji usługami, niż wydawać bajońskie sumy na regularne interwencje medyczne i hospitalizację tych osób?
Dzieje się tak z kilku przyczyn. Dlatego, że nie chcemy przyjąć do wiadomości, że osoby bezdomne mają prawa i na tych uniwersalnych prawach, a nie na naszej subiektywnej i warunkowej dobroczynności, powinna się opierać skuteczna pomoc. Dlatego, że jako kraj nie ratyfikowaliśmy europejskich dokumentów mówiących o prawie do mieszkania. Dlatego, że art. 75 Konstytucji mówiący o władzach publicznych przeciwdziałających bezdomności, rozwijających budownictwo socjalne i zaspokajających potrzeby mieszkaniowe społeczeństwa jest od lat martwy i brzmi jak ponury żart. Dlatego, że decydentom wciąż wydaje się, że bezdomność to problem, który powinny rozwiązywać wyłącznie pomoc społeczna i organizacje pozarządowe, a kolejne rządy konsekwentnie odmawiają prośbom o koordynację międzyresortową polityki rozwiązywania problemu bezdomności i oparcie jej o dokument strategiczny wychodzący poza paradygmat świadczenia schronienia w instytucjach. I dlatego, że w naszym kraju postanowiono, że to wolny rynek, deweloperzy i bankierzy, załatwią kwestię całego popytu na mieszkania, a nam wmówiono, że posiadanie własnego mieszkania jest jedyną możliwą formą realizacji naszych potrzeb mieszkaniowych. Do tego, aby ze spokojnym sumieniem odmawiać prawa do mieszkania najsłabszym, którzy tego mieszkania najbardziej potrzebują, doszliśmy już chyba sami – nawet specjalnie nie trzeba było nas przekonywać. Fakt, że przeciętnego Polaka lub Polkę od bezdomności dzieli jedno dramatyczne wydarzenie w życiu i ze 2–3 niezapłacone raty kredytu mieszkaniowego, byłby w kontekście naszych stereotypów i uprzedzeń nawet zabawny, gdyby nie był straszny.
Dzisiejszej nocy dwadzieścia kilka tysięcy obywateli naszego kraju położy się spać na piętrowym łóżku wieloosobowej sali schroniska lub noclegowni. Kolejnych kilka tysięcy nie będzie miało tyle szczęścia i będzie szukać schronienia w opustoszałych postindustrialnych ruinach, na klatkach schodowych czy w wiatach śmietnikowych. Mamy już w Polsce (wciąż nieliczne) mieszkania chronione i treningowe. Mamy pierwsze inicjatywy polegające na kierowaniu osób eksmitowanych do mieszkań z indywidualnym wsparciem, a nie do noclegowni i zagrzybionych pomieszczeń tymczasowych. Mamy pierwsze społeczne agencje najmu. Na początku 2020 roku w Warszawie, Gdańsku i Wrocławiu ruszą pierwsze programy „najpierw mieszkanie”, kierowane do osób chronicznie bezdomnych. W Warszawie, w której takich osób może być nawet tysiąc, będzie to 30 mieszkań. To wciąż kropla w morzu potrzeb, która pozostanie tylko kroplą, dopóki nie zmieni się polityka mieszkaniowa państwa. I dopóki mieszkanie w Polsce nie stanie się prawem, a nie towarem.