Press "Enter" to skip to content

Współczesny kapitalizm lub zdatna do życia Ziemia – musimy wybrać jedno

Im dłużej czekamy ze zmianą, tym gorsze będzie życie następnych pokoleń, tym więcej ludzi umrze, tym więcej gatunków roślin i zwierząt stracimy na zawsze. Co może zastąpić kapitalizm, jak będzie to wyglądać i gdzie można zobaczyć owe wizje lepszej przyszłości?

Aby nasz system gospodarczy się nie zawalił, potrzebujemy długoterminowo utrzymać co najmniej 3% wzrostu gospodarki i 5% zwrotu z kapitału. Wzrost poniżej 3% rocznie oznacza załamanie gospodarcze, więc rządy robią wszystko, by utrzymać go na wyższym poziomie.

Co to oznacza w praktyce? Oznacza to, że realna gospodarka (liczba produkowanych rzeczy i ilość zużywanych surowców i energii) musi co 23 lata zwiększać się dwukrotnie, a ilość pieniądza w obiegu musi podwajać się co 14 lat. To zjawisko nazywamy wzrostem wykładniczym. Innym, obecnie znanym nam wszystkim przykładem wzrostu wykładniczego jest pandemia wirusa w sytuacji braku reakcji ze strony rządu: liczba osób chorych z początku rośnie powoli, a później coraz szybciej i szybciej.

Schyłkowy kapitalizm dąży do konfrontacji z prawami fizyki i ciągle przyśpiesza. Ekonomista Kenneth E. Boulding powiedział: Każdy, kto wierzy, że wzrost wykładniczy może trwać w nieskończoność na skończonej planecie, jest albo szaleńcem, albo ekonomistą.

Ekonomia, czyli społeczna umowa dotycząca tego, „co komu się należy i dlaczego”, nie może wygrać z bezwzględnymi prawami termodynamiki i fizyki atmosfery. W ciągu najbliższych 10–40 lat (w zależności od tego, jak czuły na emisje dwutlenku węgla okaże się klimat) przekonamy się, że planety nie obchodzi szeroko akceptowane przekonanie, iż postęp możliwy jest tylko wtedy, kiedy mała grupka osób bardzo się na nim wzbogaci. Wówczas będziemy musieli przejść na inny system gospodarczy, gdyż obecny, oparty na ciągłym wzroście, będzie dolewać benzyny do ognia szalejącego na całej planecie. Pojawia się tu następujące pytanie: czy uda nam się pokojowa i ewolucyjna transformacja ustroju w ciągu dekady lub dwóch, czy też nowy ustrój będą budować niedobitki ludzkości na ruinach współczesnej cywilizacji ery Wielkiego Przeżerania?

W tego rodzaju dyskusjach zazwyczaj pojawia się jeszcze jedna kwestia: jeżeli nie kapitalizm, a socjalizmu już próbowaliśmy i nie wyszedł – to co? Brzmi ona dość podobnie do pytania: a co, jeśli nie feudalizm? Niezależnie od tego, jak będziemy nazywać ustrój ZSRR i krajów bloku wschodniego (realny socjalizm, komunizm itp.), był on równoległy do kapitalizmu. Feudalizmu średniowiecznej Europy nie zastąpiło równoległe do niego biurokratyczne imperium Chin, tylko coś nowego: kapitalizm. Podobnie jest teraz: schyłkowy kapitalizm XXI w. zostanie zastąpiony przez coś nowego, a nie przez coś, co już było.

A jak to coś będzie wyglądać i jak się będzie nazywać?

Ponieważ do nowego ustroju chcemy dojść demokratycznie, będzie on musiał charakteryzować się możliwością dojścia do niego w sposób ewolucyjny i na drodze stopniowych reform obecnej gospodarki. Jednocześnie będzie musiał pozwolić na przetrwanie biosfery planety, co oznacza oparcie go na zasadach postwzrostu (ang. degrowth).

Czym jest postwzrost? To założenie, że nie możemy podwajać realnej gospodarki co dwie dekady ani podwajać ilości pieniądza w obiegu co kilkanaście lat. Rozwój będzie jak najbardziej możliwy, w szczególności w perspektywie globalnej – do tej pory większość jego owoców była konsumowana przez bogate kraje globalnej Północy, a koszty (w tym pierwsze ofiary katastrofy klimatycznej) przenoszone na ubogie kraje globalnego Południa.

Obecnie za połowę światowych emisji gazów cieplarnianych odpowiada 10% najzamożniejszych mieszkańców planety, podczas gdy 50% najbiedniejszych odpowiada za 10% emisji. Oznacza to, że można dokonać redystrybucji tych zasobów tak, by wszyscy żyli w komforcie, a jednocześnie zmniejszyć emisje dzięki systemowym zmianom premiującym publiczną, niskoemisyjną infrastrukturę – np. przesiadkę z indywidualnych samochodów spalających paliwa kopalne do komunikacji publicznej zasilanej niskoemisyjnym prądem z energetyki jądrowej i odnawialnej.

Nowa gospodarka musi znacząco zmniejszać nierówności, jednak nie ma potrzeby ich całkowitej likwidacji, podobnie jak eliminacji mechanizmów rynkowych. Dostępne są dwie ścieżki, a biorąc pod uwagę bezprecedensowy poziom nierówności w XXI w., konieczne będzie skorzystanie z obu naraz.

Pierwsza to redystrybucja, czyli wysokie progresywne podatki majątkowe i dochodowe połączone z bezwarunkowym dochodem podstawowym. Jeżeli każdy człowiek będzie miał zagwarantowane środki umożliwiające mu przetrwanie i nie będzie możliwości zmuszenia go do fatalnej pracy groźbą bezdomności czy śmierci z głodu, to w końcu płaca za pracę zacznie podlegać rynkowym mechanizmom popytu i podaży. Wówczas okaże się, że tzw. „pracownicy kluczowi”, czyli sklepowe, sprzątacze, śmieciarze, kurierki i cała reszta tych osób, które muszą pracować pomimo pandemii (bo bez nich zawaliłaby się cywilizacja), mogą zażądać dużo wyższej płacy niż najniższa możliwa. Bez ich pracy społeczeństwa nie wytrzymałyby nawet tygodnia.

Druga to tzw. „predystrybucja” – zapewnienie pracownikom dużo większego wpływu na środowisko pracy, co przekłada się na wyższe płace. To demokracja w pracy, czyli wybieranie kierowników i dyrekcji przez pracowników, a nie przez udziałowców, oraz udział pracowników w radach nadzorczych korporacji. Badania pokazują, że firmy będące demokracjami, a nie dyktaturami (jak większość małych przedsiębiorstw w Polsce) czy feudalnymi królestwami (jak duże korporacje), lepiej sobie radzą na rynku i rzadziej upadają, bo ich pracownicy nie czują się w nich wyłącznie jak trybiki maszyny. Najbardziej znanym przykładem takiego rozwiązania są baskijskie spółdzielnie Mondragon.

Te dwie ścieżki będą się ze sobą stopniowo schodzić.

Z jednej strony progresywne podatki mogą dojść do etapu płacy maksymalnej – np. dziesięciokrotności bezwarunkowego dochodu podstawowego. Różnica poziomu życia pomiędzy dostawaniem gwarantowanych 2000 zł a zarabianiem maksymalnych 20 000 zł miesięcznie jest gigantyczna i w zupełności wystarczająca do tego, by motywować ludzi do pomnażania swojego dochodu.

Wystarczy spojrzeć na największą i najbardziej bezwzględną korporację świata, czyli na amerykańskie siły zbrojne. W USA najniższy żołd to trochę ponad 22 tys. USD rocznie, podczas gdy maksymalny żołd generała to 180 tys. – różnica między najwyższym a najniższym zarobkiem to nieco ponad ośmiokrotność. Tymczasem żaden decydent w USA nie uważa, że amerykańskie wojsko byłoby jeszcze skuteczniejsze w bombardowaniu i okupowaniu innych krajów, gdyby generałom płacić milion czy dwa miliony rocznie. Kongresmeni i senatorzy to bogaci ludzie, którzy świetnie wiedzą, że gigantyczne płace prezesów wielkich korporacji nie mają nic wspólnego z wynikami finansowymi tych firm.

Z drugiej strony od korporacji można wymagać stopniowego przekazywania w ramach podatków części swoich akcji do krajowych funduszy powierniczych, takich jak w Norwegii, Singapurze czy na Alasce. W ten sposób dywidendy z posiadanych przez wszystkich obywateli danego państwa czy regionu funduszy zaczną finansować bezwarunkowy dochód podstawowy.

Te działania będą uzupełniane przez stopniowe skracanie czasu pracy przy zachowaniu godnej płacy. Najpierw czterodniowy tydzień pracy, a następnie trzydniowy lub nawet krótszy. Rozwiązanie to nie tylko zwiększa satysfakcję z życia, daje więcej możliwości spędzania czasu z rodziną i przyjaciółmi oraz zmniejsza emisje gazów cieplarnianych, ale również daje obywatelom więcej czasu na udział w procesach demokratycznych. To kluczowe zarówno na najniższym poziomie codziennej pracy w firmie, jak i na poziomie całego kraju czy organizacji ponadnarodowych.

Wątpliwe wydaje się szybkie odejście od wyborów reprezentantów, lecz władza wykonawcza z wyborów będzie mogła być kontrolowana przez osoby losowane z populacji, co byłoby powrotem do korzeni demokracji, jakimi jest starożytna Grecja. W przyszłości czy to obywatelski Senat nadzorujący działania wybranych reprezentantów, czy to rady nadzorcze korporacji lub państwowych funduszy powierniczych, czy to panele nadzorujące działanie mediów będą losowane spośród wszystkich obywateli i obywatelek, tak aby zapewnić odpowiednią reprezentację całemu społeczeństwu. Za spędzenie roku czy dwóch w danej instytucji wylosowane osoby otrzymywałyby godziwe wynagrodzenie.

A jak nazwiemy taki ustrój? To już najmniej istotna kwestia. Może, na przykład, „kapitalizm demokratyczny”? A może „ekodemokracja”? Albo „postkapitalizm”?

Taki ustrój będzie miał dużo cech kapitalizmu, jak chociażby istnienie kapitału oraz rynkowych mechanizmów jego alokacji, lecz dzięki państwowym, globalnym i regionalnym funduszom poddanym demokratycznemu nadzorowi i wypłacającym z dywidend bezwarunkowy dochód podstawowy kapitalistą będzie każdy z nas, a nie tylko najbogatsze 0,01% ludzi na planecie.

Postkapitalizm w literaturze

I na koniec trochę lektur: w literaturze science fiction wizje cywilizacji, której udało się poradzić sobie z wyzwaniem globalnej katastrofy klimatycznej, przedstawia Kim Stanley Robinson, najbardziej znany z trylogii o terraformacji Marsa (Czerwony Mars, Zielony Mars i Błękitny Mars). Postkapitalistyczną gospodarkę można również zobaczyć w trzecim tomie trylogii Trzy Kalifornie (Pacific Edge), w 2312 oraz w jego najnowszej książce The Ministry for the Future (niestety żadnej z nich nie opublikowano w języku polskim). Z klasyki gatunku można polecić Wydziedziczonych Ursuli K. LeGuin, zaś odległe wizji postkapitalistycznej przyszłości są obecne oczywiście w uniwersum Star Treka oraz cyklu o Kulturze Iaina M. Banksa.

Z publicystyki zaś warto przeczytać Utopię dla realistów Rutgera Bregmana, a gdzieś pomiędzy science fiction a publicystyką leży Another Now: Dispatches from an Alternative Present Yanisa Varoufakisa, tj. alternatywna historia roku 2025, w której po kryzysie finansowym 2008 r. zamiast ratunku dla banków nastąpiła demokratyzacja gospodarki.