Press "Enter" to skip to content

Transformacja energetyczna będzie sprawiedliwa społecznie albo nie będzie jej wcale

Zachodzące na naszych oczach zmiany klimatu to największe wyzwanie, przed jakim stanęliśmy jako ludzkość. Będą wymagać od nas głębokiej adaptacji i wejścia w model negatywnych emisji, czyli wychwytywania gazów cieplarnianych z atmosfery, a nie ich uwalniania. Musimy też zadbać o to, by te wielkie zmiany nikogo nie zostawiły za burtą. 

Z tego punktu widzenia na głoszoną w krajach globalnej Północy ideę „zielonego wzrostu” należy spojrzeć krytycznie. Na planecie o skończonych zasobach wzrost oparty o wykorzystanie tych zasobów nie może być nieskończony. Logika idei „zielonego wzrostu”, nieprzefiltrowana przez perspektywę sprawiedliwości i równości, to tylko nowe opakowanie dla starego, znanego towaru: wzrostu, który będzie dalej pogłębiał globalny problem nierówności w dostępie do rozmaitych dóbr i usług oraz zwiększał rozwarstwienie majątkowe wewnątrz poszczególnych państw. Bezkrytyczne przyjęcie idei „zielonego wzrostu” to utożsamienie wzrostu z rozwojem i wykluczenie możliwości istnienia zrównoważonego społecznie rozwoju, który poprawia byt i poszerza strefy wolności całych grup społecznych – bez wzrostu. A to, jak pokazuje nasze doświadczenie, jest przecież nieprawdą.

Państwo pojmowane jako zbiór równoprawnych mieszkanek i mieszkańców swojego terytorium ma obowiązki wobec wspólnoty, którą reprezentuje. Jednym z nich jest zapewnienie wszystkim równego dostępu do koniecznych do życia zasobów. Dzisiaj takim zasobem jest energia elektryczna – nie dlatego, że człowiek nie jest zdolny do funkcjonowania w świecie bez czajników elektrycznych, ale dlatego, że swobodny i nieograniczony dostęp do energii elektrycznej warunkuje dostępność całego szeregu innych dóbr i usług. To dlatego narodziło się pojęcie ubóstwa energetycznego i właśnie z tego powodu stopień rozwoju danego regionu i państwa mierzony jest m.in. zużyciem energii elektrycznej na mieszkańca. Uwzględnia ono dostęp do sieci zelektryfikowanego transportu publicznego czy energochłonnej diagnostyki i opieki medycznej, ale nie tylko. 

Porozmawiajmy bowiem np. o ogrzewaniu. W Polsce, zwłaszcza w Warszawie, palącym problemem są mieszkania socjalne ogrzewane prądem. Warszawa to największa sieć ciepłownicza w Europie, a budynki, w jakich znajdują się mieszkania socjalne, to często pozostałości starej miejskiej tkanki, których albo nigdy do sieci nie przyłączono, albo wręcz celowo odłączano i które równie często od lat nie przeszły żadnego remontu. Ogrzewanie elektryczne takich lokali wymaga ogromnych ilości energii, za którą użytkownicy płacą indywidualnie. Horrendalne, wynikające z urynkowienia cen energii rachunki za prąd nakręcają spiralę biedy wśród lokatorów takich mieszkań – oszczędzają oni na ogrzewaniu ze szkodą dla lokali, siebie i społeczeństwa. Złe warunki mieszkaniowe często skutkują potem problemami ze zdrowiem, a te dodatkowo wypychają takie osoby z rynku pracy i wpychają w otchłań nędzy. Sytuacja, w której najubożsi, pozbawieni dostępu do sieci ciepłowniczej, skazani są na najdroższy sposób ogrzewania, jest absolutnie patologiczna. Według danych Instytutu Badań Strukturalnych z 2018 r. problem z ogrzaniem domu dotyczy ok. 2,5 mln osób w Polsce – 20. gospodarce świata! Tymczasem w takiej Francji większość urządzeń grzewczych, również w domach wolnostojących, to właśnie urządzenia elektryczne. Chociaż warunki klimatyczne we Francji i w Polsce różnią się, to nie one są tutaj kluczowe. Kluczowa jest dostępność energii elektrycznej liczona jako stosunek wysokości rachunków za prąd do osiąganych w gospodarstwie domowym dochodów. I chociaż w niszczonej neoliberalnym modelem gospodarczym Europie Zachodniej wskaźniki ubóstwa energetycznego rosną, to różnice w dostępności energii elektrycznej pomiędzy poszczególnymi krajami są uderzające. 

Jeśli dodatkowo wziąć pod uwagę, że elektryfikacja jest głównym sposobem walki z emisjami pyłów i gazów cieplarnianych z transportu oraz indywidualnego ogrzewania budynków kiepskiej jakości paliwem, priorytetem dla nas wszystkich powinno być zagwarantowanie dostępu społeczeństwu, w tym grupom zagrożonym wykluczeniem, do dużych ilości taniej energii elektrycznej. Jej zużycie musi rosnąć i będzie rosło – nawet gdy wykorzystamy wszystkie dostępne narzędzia podnoszenia efektywności energetycznej. 

Dlatego najwyższy czas odrzucić logikę zysku, którą kierują się nieregulowane rynki. Te – napędzane ideą ciągłego wzrostu – produkują bowiem to, co się opłaca, i tak, jak się opłaca, bez patrzenia na potencjalną szkodliwość oferowanego produktu i procesu produkcji. Najlepszą receptą będzie więc tutaj powrót do szczegółowego, długoterminowego planowania; wskazanie zasobów, które dalszy rozwój – a nie wzrost! – nam umożliwią; identyfikacja środków, jakimi chcemy ten rozwój osiągnąć. Właśnie w tym duchu powstał amerykański Nowy Zielony Ład: Green New Deal to nic innego, jak szeroko zakrojona polityka wspierania konkretnych gałęzi przemysłu na rzecz osiągnięcia pełnego zatrudnienia i podniesienia stopy życia.

W warunkach katastrofy klimatycznej, jak wskazuje Międzynarodowy Panel ds. Zmian Klimatu przy ONZ, będziemy więc potrzebować wszystkich dostępnych bezemisyjnych źródeł energii. Potrzebne są nam duże ilości tzw. OZE produkujących prąd z wiatru i słońca. Musimy jednak pamiętać, że OZE mają ograniczenia. Z perspektywy Lewicy istotny jest zwłaszcza dotychczasowy model ich rozwoju, odbywający się według najgorszych neoliberalnych schematów. OZE są bowiem przedstawiane jako sposób na uniezależnienie się od zapewnianych przez państwo dostaw energii z sieci w imię idei „energetyki rozproszonej” lub „obywatelskiej”. To rodzi dwa istotne problemy społeczne: problem progu wejścia i problem prywatyzacji zysków przy jednoczesnym uspołecznieniu kosztów. Dzisiaj rozproszone OZE są zarezerwowane dla właścicieli wolnostojących domów i ziemi. Ci, którzy i tak już dysponują majątkiem, zyskują więc przywilej dodatkowego oszczędzania, podczas gdy mieszkańcy miast i wspomnianych już lokali socjalnych w Warszawie – nie. Co więcej, na dopłaty oferowane właścicielom nieruchomości do instalacji bezemisyjnych źródeł energii składają się wszystkie osoby utrzymujące system energetyczny – w tym mieszkańcy warszawskich lokali socjalnych. Pomimo posiadania instalacji OZE prosumenci nie rezygnują też przecież z dostępu do sieci: czerpią z niej prąd, gdy ich instalacje nie pracują, bo nie wieje wiatr lub nie świeci słońce. Państwowy operator systemu elektroenergetycznego nie ma z kolei możliwości dysponować zainstalowaną w należących do takiego prosumenta OZE mocą – nie jest w stanie przewidzieć, kiedy będą one odbierać, a kiedy pobierać energię. Ponieważ ma zaś obowiązek gwarantować nieprzerwane dostawy energii, każda instalacja OZE wymaga od niego zapewnienia w systemie rezerwy, która będzie dostarczać prąd wówczas, gdy dana instalacja OZE nie pracuje. To proces bilansowania i stabilizacji systemu, a na moce rezerwowe znów składamy się wszyscy, podczas gdy najszerzej korzystają z nich „zieloni prosumenci”. 

Promowany przez polskich zielonych liberałów model rozwoju energetyki rozproszonej jest więc do gruntu rynkowy, głęboko zakorzeniony w logice liberalnego indywidualizmu i do złudzenia przypomina sytuację, w której angażujemy się w promocję indywidualnego transportu w imię wygody i niezależności pojedynczych użytkowników, zarzucając rozwój sieci transportu publicznego. Tę znamy w Polsce z autopsji: „sztuczne wygaszanie popytu” na polskiej kolei i w liniach autobusowych doprowadziło do wykluczenia transportowego 14 mln Polek i Polaków.

Z perspektywy Lewicy nie ulega zatem wątpliwości, że w transformacji energetycznej największą rolę do odegrania musi mieć państwo współpracujące z organizacjami o charakterze ponadnarodowym, takimi jak Unia Europejska. A skoro państwo bierze na siebie to zadanie wraz z obowiązkiem zapewnienia ciągłości dostaw energii po niewygórowanej cenie – w tym dla rzesz osób pozbawionych możliwości samodzielnej produkcji – to zależy nam na tym, aby miało kontrolę nad całym systemem elektroenergetycznym. Również kontrolę nad źródłami wytwarzania, zwłaszcza tymi, które produkują energię w podstawie systemu, bo nie są zależne od warunków atmosferycznych. Takich źródeł jest tylko kilka: ropa, gaz ziemny, biomasa, węgiel brunatny i kamienny oraz jedyne dyspozycyjne i bezemisyjne źródło wytwórcze – atom. 

Nie mam tu możliwości rozprawić się ze wszystkimi mitami narosłymi wokół energii jądrowej i zastrzeżeniami, jakie można mieć wobec jej zastosowania. Skupię się więc na kilku kluczowych z punktu widzenia Lewicy aspektach.

Po pierwsze, inwestycja w atom oznacza duży wydatek początkowy, ale jednocześnie przynosi skokowy przyrost mocy w systemie, stabilne dostawy energii przez co najmniej 60 lat oraz niezależną od światowej koniunktury cenę energii (z uwagi na niski udział kosztów paliwa jądrowego w kosztach jej produkcji). Elektrownie jądrowe to również duże zakłady przemysłowe pod bezpośrednim nadzorem krajowego dozoru jądrowego. Gwarantują stabilne, długofalowe zatrudnienie, stanowiąc bodziec gospodarczy w życiu swojego regionu i – szerzej – kraju. Z uwagi na specyfikę branży oraz wysokie wymagania w zakresie bezpieczeństwa narzucone przez Międzynarodową Agencję Energii Atomowej i Polską Agencję Atomistyki obiekty energetyki jądrowej muszą też wykazywać wysoką dbałość o prawa pracownicze i komfort zatrudnionej przez siebie kadry. To z kolei tworzy dobre warunki dla uzwiązkowienia oraz demokratyzacji struktur i modeli zarządzania, które mogą być potem kaskadowane na cały łańcuch dostawców i wykonawców dla elektrowni jądrowej. W ten sposób tworzy się tzw. „kulturę bezpieczeństwa jądrowego” – absolutnie kluczową dla uzyskania zezwoleń na prowadzenie działalności przez obiekty jądrowe i regularnie ocenianą m.in. przez gremia międzynarodowe. 

Po drugie, przypomnę pewną oczywistość: jako ludzkość nie wynaleźliśmy jeszcze metody produkcji energii elektrycznej, która odbywałaby się bez kosztów, w tym środowiskowych, i byłaby pozbawiona jakiegokolwiek ryzyka. Energetyka jądrowa takich kosztów i ryzyk niesie stosunkowo niewiele – wg raportu WHO i danych Międzynarodowej Agencji ds. Energii ma najniższy wskaźnik zgonów i uszczerbków na zdrowiu w populacji w przeliczeniu na 1 TWh wyprodukowanej energii spośród wszystkich stosowanych dzisiaj technologii wytwórczych. 

Po trzecie i najważniejsze: jej rozbudowa oznacza większą szansę na szybsze osiągnięcie celu neutralności klimatycznej, co potwierdzają prognozy załączone do ostatniej edycji raportów Międzynarodowego Panelu ds. Zmian Klimatu przy ONZ. Wystarczy bowiem przypomnieć sobie, że kraje, którym udało się dokonać głębokiej dekarbonizacji, uczyniły to niejako mimochodem – rozbudowując sektor energetyki jądrowej w latach 70. i 80. XX w. Chodzi nie tylko o Francję, Szwecję czy Finlandię, ale też o kanadyjskie Ontario, które aż 93% produkowanej energii elektrycznej generuje w sposób bezemisyjny, polegając w 35% na reaktorach jądrowych. Wszystkie te przykłady łączy jednak jedno: ogromną redukcję emisji z energetyki przy jednoczesnej rozbudowie mocy wytwórczych i spadku cen energii osiągnęły w wyniku wdrożenia długofalowych, wspieranych przez państwo (lub prowincję, jak w przypadku Ontario), centralnie i szczegółowo zaplanowanych polityk rodem z podręcznika ekonomii wg Keynesa.Ciągłość dostaw energii elektrycznej po niewygórowanych cenach to dziś warunek szeroko pojętego dobrostanu ludzi i społeczeństw. Skoro jako ludzkość nie znaleźliśmy do tej pory ani czystszego, ani wydajniejszego i stabilniejszego źródła wytwarzania tej energii niż energia jądrowa, to byłoby z naszej strony lekkomyślnością odrzucić ją jako narzędzie zmiany. Z perspektywy Lewicy ma ona ogromną rolę do odegrania w czekającej nas transformacji energetycznej jako sposób na zapewnienie, że wprowadzane zmiany nie tylko ocalą nasz świat, ale też uczynią go bardziej sprawiedliwym społecznie. Nie ma się bowiem co łudzić: transformacja energetyczna będzie sprawiedliwa społecznie albo nie będzie jej wcale.