Nauka i technologia są nadzieją na stworzenie lepszego, równego społeczeństwa. Dopóki jednak samo środowisko akademickie będzie musiało się dostosowywać do kapitalistycznych warunków premiujących indywidualizm zamiast współpracy, ograniczanie dostępu do wiedzy oraz parcie na jak najszybsze otrzymywanie wyników, będzie to bardzo trudne zadanie.
Popkultura karmi nas wizjami niezrozumianych geniuszy, samotników siedzących godzinami nad eksperymentami czy dziwaków nieprzystosowanych społecznie, ale zakochanych w swoich dziedzinach. Jako społeczeństwo uwielbiamy romantyczne historie silnych indywidualistów, którzy wbrew wszystkiemu i wszystkim rewolucjonizują nasz świat. Lubią ich również nagłówki gazet, które co pewien czas ogłaszają przełomowe odkrycie nowego Edisona lub Einsteina. Teraz, kiedy sama weszłam w środowisko nauk biologicznych, widzę, jak bardzo efekty jego funkcjonowania zależą od społeczności, a nie jednostki. Widzę też, w jaki sposób proces publikacji wyników naukowych skupia jak w soczewce wiele problemów kapitalizmu.
Żyjemy w czasach fenomenalnego tempa wzrostu wiedzy, a jednocześnie niemożliwe jest bycie człowiekiem renesansu – każdy specjalizuje się w swoim wycinku nauki i może w nim zostać prawdziwym ekspertem. Tymczasem, aby odnieść sukces, konieczne są dobre umiejętności społeczne, praca w grupach, otwartość i komunikacja. Nowe pomysły nie pojawiają się w próżni, lecz w wyniku pracy całego zespołu. Do tego dochodzą: czytanie prac naukowych, porozumiewanie się z innymi grupami, a także – być może to najważniejszy z czynników – rozmowy w barze przy piwie po konferencji. Często dzielimy się metodami przeprowadzania eksperymentów, wysyłamy sobie próbki, materiał genetyczny czy bakterie. Współprace odbywają się na skalę międzynarodową, a większość prac naukowych ma od kilku do kilkunastu autorów, często z różnych uniwersytetów.
Publikuj albo przepadnij
W przeciwieństwie do tak pięknie zarysowanego obrazka, nauka potrafi być też brutalna, a robienie kariery naukowej wymaga stawienia czoła wielu kapitalistycznym patologiom. Jednym z najważniejszych aspektów, który daje nadzieję na sukces w przyszłości, jest publikowanie artykułów naukowych w renomowanych czasopismach. Dzięki tego typu osiągnięciom mamy szansę na stanowiska, granty czy awanse. Pomimo wysiłku całego zespołu, prace naukowe najczęściej rozpoznawane są na podstawie pierwszego lub ostatniego podpisanego autora. Tych w środku zazwyczaj omija ten prestiż.
Co więcej, presja na publikowanie wyklucza osoby pracujące dydaktycznie. Tę rolę zwykle pełnią kobiety, które w konsekwencji mają mniej czasu na badania. Do otrzymania dobrych wyników często potrzebne jest szczęście – zdarza się, że optymizacja eksperymentów trwa latami, podczas których nie dysponuje się jeszcze wystarczającą ilością danych, aby opublikować swoją pracę. Nie jest to wina pracowników, lecz specyfiki konkretnych badań. Jednocześnie zdarza się, że presja na publikację jest tak duża, iż naukowcy rezygnują z wykonania kolejnych kosztownych eksperymentów, które mogłyby poprawić jakość ich danych, po to, by móc opublikować pracę jak najszybciej i wyprzedzić swoją konkurencję.
Jakość danego artykułu często ocenia się na postawie prestiżu czasopisma, w którym został on opublikowany. Każdy z nas marzy o publikacji w „Nature” albo „Science” –najsłynniejszych tygodnikach w naukach ścisłych, których pozycja jest budowana w oparciu o liczbę odniesień do zawartych w nich pracach. Ukazanie się naszej publikacji w „Nature” gwarantuje nam, że jej treść dotrze do dużej liczby odbiorców i będzie cytowana częściej, niż gdyby tę samą publikację zakwalifikowano do mniej popularnego czasopisma. Znane w nauce marki mają więc kapitał rozpoznawalności, który jednak nie musi wynikać z lepszej jakości oferowanych przez nich publikacji – badania wskazują na to, że taki związek nie istnieje. Liczba cytowań może również zależeć od tego, jak popularna jest dziedzina, którą się zajmujemy. Jeśli piszemy o nowotworach, istnieje bardzo duża szansa, że wiele osób zapozna się z naszą publikacją i się do niej odniesie. Jeśli siedzimy zaś w dziedzinie, którą zajmuje się dziesięć osób na krzyż, będziemy cytowani rzadziej. W żadnym momencie nie oznacza to jednak, że jakość naszej pracy jest gorsza.
Niezakwalifikowanie artykułu do konkretnego czasopisma może wynikać z bardzo prozaicznych powodów – mogliśmy mieć po prostu pecha. Czasem nie sposób wybrać między wieloma doskonałymi pracami. Dodatkowo nasze badania mogły się akurat nie wstrzelić w panującą modę. Po odrzuceniu pracy musimy ją więc jak najszybciej przeformatować na inny styl, który obowiązuje w innym czasopiśmie, i wysyłać dalej. Nie wolno nam czekać, bo nawet za miesiąc może się okazać, że nasze badania są już przestarzałe i kilka lat pracy pójdzie w piach. Jednocześnie czasopisma zabraniają wysyłania pracy do więcej niż jednego wydawcy naraz.
Wiedza jako towar
To, co dla naukowców jest bardzo stresującym przeżyciem, dla periodyków jest świetnym modelem biznesowym przesiąkniętym wyzyskiem. Nie wystarczy bowiem, że chcemy opublikować nasze badania, aby stan wiedzy popchnąć do przodu i podzielić się z innymi swoimi osiągnięciami. Większości czasopism naukowych musimy za to zapłacić, czasem nawet więcej niż 1000 euro. Oczywiście jest to możliwe dopiero po otrzymaniu niezależnej recenzji od co najmniej dwóch badaczy, którzy za darmo analizują nasze dane i sugerują wprowadzenie poprawek. Następnie gotowy produkt wraz ze zmianami zarekomendowanymi przez recenzentów jest sprzedawany za paywallem, a pieniądze z każdej strony lądują u tych, którzy wysilili się w najmniejszym stopniu – wydawców. Teoretycznie recenzenci mogliby się zbuntować i odmówić wykonania darmowej pracy, ale często ryzykują w ten sposób ostracyzmem w środowisku oraz odmową zrecenzowania ich własnych artykułów w przyszłości. Jesteśmy więc zakładnikami wydawców – musimy płacić, by rozwijać karierę, musimy płacić, by uzupełniać swoją wiedzę i musimy pracować za darmo, by nie wypchnięto nas poza margines społeczności.
Europa walczy o otwarty dostęp do wiedzy
Na początku obecnego stulecia w Europie zaczęto wywierać presję na otwarcie dostępu do publikacji naukowych, co zostało określone jako jeden z celów Komisji Europejskiej. Wielu grantodawców wręcz wymaga, aby finansowane przez nich badania były ogólnodostępne. Jako że czasopismo nie zarabia wówczas na subskrypcjach, publikowanie może być nawet dwa razy droższe i kosztować ponad 2000 euro. To kolejna bariera przed sprawiedliwym dzieleniem się wiedzą.
Zazwyczaj za dostęp do artykułów naukowych nie płacimy z własnej kieszeni, lecz koszty te są wliczone w obsługę bibliotek uniwersyteckich. Utrzymywanie tych usług pochłania wiele milionów złotych i nie gwarantuje, że subskrypcja danego magazynu będzie nam się opłacać. Z tego względu w 2017 r. niemieckie konsorcjum uniwersytetów o nazwie Projekt DEAL postanowiło renegocjować warunki umowy z jedną z największych marek światowych wydawnictw naukowych – Elsevier. Pod groźbą zerwania współpracy konsorcjum zażądało, aby w jednej, opłaconej z góry sumie zawierały się koszty publikowania w open access dla niemieckich autorów oraz dostępu do czasopism dla każdego uniwersytetu. Elsevier wkrótce się przekonał, że groźba ta nie była blefem i wszystkie niemieckie instytucje naukowe zrezygnowały z subskrypcji, zaoszczędzając w ten sposób miliony euro. Mogłoby się wydawać, że takie posunięcie oznacza tragedię dla pracowników naukowych, jednak pomimo upływu czterech lat od tej decyzji jej skutki są niemal nieodczuwalne, a w ślady Niemiec poszły kolejne kraje, takie jak Szwecja, Węgry i Norwegia.
Królowa open access
Postępy w obszarze open access są w dużej mierze zasługą kazachstańskiej informatyczki i prawdziwej bohaterki w walce o otwarty dostęp do wiedzy, Aleksandry Asanowny Ełbakjan. Stworzyła ona w 2011 r. portal Sci-Hub, na którym można bezpłatnie ściągać prace naukowe umieszczone za paywallem. Mimo że oficjalnie na uniwersytetach nie informuje się o istnieniu portalu, prędzej czy później każdy student dowiaduje się o nim pocztą pantoflową. Dzięki temu stał się on niesamowicie popularny na całym świecie, zyskując aż 400 tys. wyszukiwań dziennie. W oczywisty sposób jest to bardzo nie na rękę wydawcom czasopism naukowych, którzy regularnie blokują dostęp do serwisu, a ten regularnie odradza się na nowej domenie. Sama Ełbakjan została zmuszona do ukrywania się przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości.
Istnieją też inne, legalne metody na upublicznianie artykułów. Jeszcze przed oficjalnym opublikowaniem pracy naukowcy mogą ją umieścić na serwisach dla pre-printów, takich jak arXiv czy bioRxiv. Jeśli zależy nam na dostępie do jakichś artykułów, możemy też napisać maila z prośbą do ich autorów, którzy często bez problemu wyślą nam plik. Powstają też nowe periodyki w ramach open access, które operują na mniejszych marginesach zysków i wymagają jedynie zapłaty ze strony autorów. Trzeba być jednak bardzo ostrożnym, zwłaszcza jeśli chodzi o publikowanie w nowych i mniej znanych pozycjach. Na akademików czyhają bowiem tzw. predatory journals – drapieżne czasopisma. Ich model biznesowy jest prosty: zapłać nam, a wydamy, co chcesz. Wiele z nich nie wdraża jednak procedury recenzowania, pozwalając w ten sposób na oczywiste pomyłki. To rozwiązanie podwójnie niebezpieczne: wydanie pracy naukowej w takim czasopiśmie nie tylko może skompromitować nieświadomego akademika, ale też pozwala na rozprzestrzenianie się oszustw. Prace z rażącymi błędami lub manipulacjami mogą wprowadzać w błąd osoby bez eksperckiej wiedzy.
Kierunek: przyszłość
Mimo że każdego dnia rozwój nauki coraz bardziej przyspiesza, sposób, w jaki o niej mówimy, wydaje stać się całkowicie w miejscu. Opisany na początku świat, tak otwarty na współpracę, jest bardzo odizolowany. W komunikacji wciąż używamy języka pełnego hermetycznych sformułowań. Ze względu na ograniczenia ze strony wydawców trzymamy się ciągle podobnych schematów, co powoduje, że czytanie artykułów naukowych może znudzić nawet największego pasjonata. Powinniśmy zacząć eksperymentować z nowymi technologiami w komunikacji, aby nauka stawała się bardziej dostępna dla każdego człowieka. Jeśli chcemy przekonać społeczeństwo do finansowania naszych badań, musimy dać mu szansę zrozumieć, czym się zajmujemy i o co toczy się stawka. Pomogłoby to również zapobiec szerzeniu się antynaukowych poglądów. To dzięki integracji, a nie izolacji, możemy ruszyć do przodu. Istotne jest też, by lobbować za zmianami w finansowaniu oraz ocenianiu pracy akademików i przestać używać wydanych publikacji jako jedynej miary ich sukcesu i produktywności.