Pomimo przeciwności wiara w postęp trzyma się mocno. Często możemy przeczytać, że kościoły pustoszeją i że jest to trend nieuchronny. Publicyści piszą, że Kościół katolicki z pewnością będzie tracić na znaczeniu, a społeczeństwo prędzej czy później stanie się bardziej liberalne, tolerancyjne i ateistyczne. Czy naprawdę tak się stanie? A może wiara w postęp i zniknięcie religii w przyszłości jest równie uzasadniona, co wiara w niepokalane poczęcie?
W postęp, co ciekawe, wierzą nie tylko lewicowi inteligenci, ale również osoby głęboko wierzące. Różnica polega na tym, że gdy jedni się z niego cieszą, to drudzy się go obawiają. Obie strony uznają jednak, że zmiany są nieuchronne. Kościół reaguje na nie aktywnie – mobilizuje wiernych i apeluje, by się bronić. Zwolennicy postępu natomiast cieszą się, że zmiany, jak uważają, będą się działy same. Nie trzeba nic robić, wystarczy czekać aż społeczeństwo samo się zliberalizuje i zlaicyzuje.
Z całą pewnością można znaleźć dowody na to, że laicyzacja postępuje. Nieco mniej osób niż kiedyś chodzi do kościoła, mniej dzieci uczęszcza też na religię. Są to jednak stosunkowo niewielkie zmiany w krótkim horyzoncie czasowym i niekoniecznie oznaczają odejście od samej religii. Poza tym z faktu, że w poprzednich latach mniej osób chodzi na mszę, nie wynika wcale, że przez następne kilkanaście lat ten trend się utrzyma.
Wpływy Kościoła raczej rosną niż spadają
Jeśli spojrzymy na wpływy Kościoła z dłuższej perspektywy, zauważymy, że Polska w 2021 r. jest krajem dużo bardziej klerykalnym niż była w roku 1989. Jest to widoczne np. w języku i sposobie myślenia – katolicki jest dziś znacznie silniej obecny niż wcześniej. O „nienarodzonych dzieciach” mówią dziś nie tylko wierzący/praktykujący, ale także osoby deklarujące centrowe poglądy. Wprawdzie w niektórych sondażach widać wzrost poparcia dla aborcji bez ograniczeń do 13. tygodnia ciąży, jednak wciąż jest ono niewysokie, a politycy nie wydają się tymi badaniami przejmować. Tylko dwie partie, Lewica Razem i SLD, otwarcie apelują o liberalizację represyjnego prawa aborcyjnego. Reszta co najwyżej pragnie powrotu do stanu prawnego sprzed ostatniego wyroku Trybunału Konstytucyjnego.
W wielu kwestiach widać regres w stosunku do PRL, nie postęp. Większość dzieci, która chodziła na lekcje religii w 2019/2020 r., była miażdżąca – wynosiła 87,6%. Z kolei w 2018/2019 było to 88% (dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego). Ktoś, kto wierzy w postęp, może zakrzyknąć: Wspaniale! Spadek o 0,4%. Za 200 lat będzie zero!. Problem w tym, że w 1989 r. na lekcje religii w szkołach nie chodziło żadne dziecko, bo ich tam po prostu nie było. Trudno więc uznać, że dokonał się w tej kwestii jakikolwiek progres.
Astrologia zamiast katolicyzmu? Brzmi OK, ale to nie postęp
Trudno też uznać, by odchodzenie od katolicyzmu zawsze było postępem i prowadziło do tego, że ludzie stają się bardziej rozumni. Oświeceniowy mit zakłada, że jeśli wpływ Kościoła na życie spada, to rośnie racjonalność społeczeństwa. Nie do końca tak jest – odchodzenie od jednej religii wiąże się z rozpowszechnianiem innych kultów czy wyznań, a nie z zanikiem religijności jako takiej.
Przykładem jest wzrost popularności astrologii. Nie należy jej uznawać za coś złego – wiara we wpływ gwiazd na nasze życie jest równie racjonalna, jak wiara w to, że człowiek o imieniu Jezus dotknął znajomego Łazarza i ten ożył. Nie ma logicznych powodów, by wierzyć, że gwiazdy wpływają na nasze życie, tak samo jak nie ma racjonalnych powodów, by wierzyć w cuda. W pluralistycznym społeczeństwie jest miejsce zarówno dla osób wierzących w horoskopy, jak i dla katolików. Żadna grupa nie powinna być dyskryminowana czy wyśmiewana. Trudno jednak uznać odchodzenie od katolicyzmu do astrologii za postęp – raczej jest to przechodzenie z jednej religii do innej, a w miejsce Jezusa pojawia się tarot. To jest OK, ale nie oznacza zwiększonej racjonalności.
Uwzględniwszy taki pluralizm, innym problemem zwolenników postępu jest demonizacja każdej religii chrześcijańskiej, zwłaszcza katolicyzmu, bez wzięcia pod uwagę faktu, że religia odpowiada na różne potrzeby i sama jest wewnętrznie zróżnicowana. Polski katolicyzm nie stanowi jedności – jest wielu katolików i wiele środowisk katolickich. Nie wszystkie są identyczne i nie wszystkie są nietolerancyjne. Istnieją z pewnością nietolerancyjni katolicy, lecz nie ma sensu demonizowanie każdej osoby wierzącej. Łatwo atakować biskupa Jędraszewskiego za jego niemądrą wypowiedź o „ideologii gender”, lecz trudniej uznać, że wiele wierzących katoliczek wcale nie podziela jego opinii, a nawet jest skłonna akceptować związki partnerskie czy sprzeciwiać się patriarchalnej przemocy wobec kobiet. Inną sprawą jest to, że część ludzi odczuwa silną więź emocjonalną z Kościołem nawet jeśli nie zgadza się z pewnymi wypowiedziami czy działaniami niektórych jego hierarchów. Wiele osób ma potrzebę istnienia Kościoła i nie wydaje się, by miała ona zniknąć.
Kościół będzie się zmieniać, a nie zanikać
Bardzo wątpliwa wydaje się wiara w to, że katolicyzm w Polsce kiedyś zniknie, a Kościół całkowicie utraci władzę nad umysłami. Kościół przetrwał prawie 2000 lat, więc trudno zakładać, by nagle miał zniknąć akurat po 2021 r. Raczej bardziej prawdopodobne wydaje się to, że katolicyzm będzie się zmieniać. Siły nabiorą wewnętrzne konflikty pomiędzy bardziej liberalnie a bardziej konserwatywnie nastawionymi grupami. Ten proces ma miejsce dziś i miał miejsce w przeszłości, więc zapewne nie inaczej będzie w przyszłości.
Mówiąc o przyszłości religii nie sposób zapomnieć o tym, jak funkcjonuje ona w systemie globalnego kapitalizmu. Kościół jest jedną z niewielu instytucji, która nie ulega logice wolnego rynku, podczas gdy większość dziedzin życia jest urynkowiona. Na rynku pracy jesteśmy towarem, zasobem ludzkim, a praca jest sprzedawaniem tego zasobu. Po pracy jesteśmy konsumentem i płacimy za zapewnienie sobie przyjemności. Trudno znaleźć obszary wolne od logiki wymiany towarów.
Religia jako jedna z niewielu instytucji daje coś w rodzaju ucieczki od tej logiki. Jak pisał Marks, jej działanie jest podobne do opium. W XIX w. było ono bardzo drogim narkotykiem, do którego robotnicy nie mieli dostępu. Rolę opium zdaniem Marksa pełniła więc religia – zapewniała ucieczkę od nieznośnej, wyczerpującej codzienności. Chwilowa możliwość ucieczki sprawia, że po powrocie do rzeczywistości jesteśmy bardziej skłonni ją akceptować. W ciągu tygodnia trzeba pracować, aż w końcu nadchodzi weekend. Bogatsi mogą sobie pozwolić na zakup prawdziwych narkotyków, nie tylko kokainy czy opium, ale na przykład rytuałów Ayahuasca. Praktyka ta polega na tym, że gdzieś w Ekwadorze lub innym kraju Ameryki Łacińskiej (a za mniejszy koszt w Warszawie) można wziąć udział w rytuale rdzennych plemion sprzed wieków. W jego trakcie, za odpowiednio wysoką opłatą, można zażyć specyfiki halucynogenne w obecności szamana. Tego typu rozrywka oczywiście nie jest dostępna bez odpowiedniego stanu środków na koncie. Uboższym pozostaje wizyta w kościele i zapach kadzidła. Rosnące nierówności społeczne powodują zatem, że religia raczej z nami zostanie, a nie odejdzie w przeszłość.
Wiara w postęp jest mitem, jednak uznanie go nie prowadzi do pesymizmu. Wręcz przeciwnie: jako że postępu nie ma, nie ma też sensu siedzieć z założonymi rękami i czekać na to, co nieuchronne. Zmiany nie nadejdą same, a nawet jeśli nadejdą, to mogą się okazać zmianami na gorsze, a nie na lepsze. Jeśli faktycznie pragniemy poprawy, to najlepiej byłoby nie wierzyć w postęp, a po prostu działać.