W czasach, w których jeszcze chciało mi się wojować w internecie, angażowałam się w wiele dyskusji o ubóstwie, wykluczeniu i publicznych programach wsparcia dla najbiedniejszych. Znacie to – wystarczą magiczne słowa „pomoc społeczna” (a od paru lat „500+”), by w komentarzach zaroiło się od haseł: „patologia”, „nieroby”, „homo sovieticus”, „i tak przepiją” czy „niech się wezmą do pracy”.
Wtedy wchodziłam ja, cała na biało, i pisałam, że jestem wdzięczna za pomoc społeczną, bo jako dziecko sporo z niej korzystałam, a teraz proszę, mam wyższe wykształcenie, pracuję i płacę podatki. Kusiłam: dalej, nazwij mnie „patologią”, powiedz, że nie powinnam była dostawać obiadów w szkole ani butów na zimę.
Dziś wydaje mi się to bezsensowne, i to nie tylko dlatego, że w odpowiedzi z reguły słyszałam, że jestem wyjątkiem (albo że moi rodzice nie zasłużyli na talon na rozmnażanie). Przede wszystkim nie musiałam podbijać swojego prawa do zimowych butów pieczątką człowieka sukcesu. Nawet gdyby moje życie potoczyło się inaczej, nadal należałby mi się ciepły posiłek między lekcjami. Wtedy byłam z siebie jednak bardzo dumna. Wreszcie mówiłam głośno o tym, skąd pochodzę, czego mi brakowało, co dostałam za darmo… to znaczy oczywiście z krwawicy ciężko pracujących obywateli zmuszonych utrzymywać roszczeniową hołotę. Mówiłam głośno o biedzie. Przestałam się wstydzić.
Dwie kolejki
Podstawówka i gimnazjum, w których się uczyłam, mieściły się w jednym budynku. Na parterze koło szatni była stołówka – taka z prawdziwego zdarzenia, z kuchnią. Na długich stołach stały wazy z zupą, której można było sobie w nieskończoność dokładać i na którą mógł na przerwie wpaść każdy dzieciak, niezależnie od tego, czy miał wykupione obiady, czy nie. Po drugie danie szło się do okienka i pokazywało kartonik z pieczątką szkoły, na którym kucharka zapisywała datę. Nie pamiętam, ile kosztował miesięczny abonament – może 50 zł? Nie pamiętam, bo nigdy nie musiałam tej kwoty uiścić. Za mój kartonik płacił MOPS.
Na początku każdego miesiąca trzeba było pójść do świetlicy. Do biurka, przy którym panie wydawały bloczki obiadowe, ustawiały się dwie kolejki: jedna dla uczniów i uczennic z banknotami w dłoniach, druga dla nas, małych beneficjentów pomocy społecznej. Ci z „lepszej” kolejki uważnie obserwowali tych z „gorszej”, rejestrowali, kto w niej czeka, zapamiętywali twarze. Można było potem oberwać na korytarzu upokarzającym: A ciebie nawet na obiady nie stać! Najgorzej, gdy nie zdążyło się odebrać kartonika i trzeba było tam wrócić na kolejnej przerwie, ustawić się w ogonku i wytrzymać jeszcze więcej spojrzeń. Dlatego do świetlicy zawsze biegłam.
Mieliśmy po kilka, potem kilkanaście lat. Skąd wiedzieliśmy, że jedna kolejka jest gorsza, a druga lepsza? Obiady wszyscy jedliśmy takie same.
Jest taki temat na Reddicie: What’s classy if you’re rich but trashy if you’re poor? („Co jest eleganckie, jeśli jesteś bogaty, ale plebejskie, gdy jesteś biedny?”) z ponad 18 tys. komentarzy. Wśród najwyżej ocenianych odpowiedzi są: policyjna eskorta, słabość do wina, chodzenie do pracy w dresie czy wreszcie branie pieniędzy od państwa (o tych podwójnych standardach pisała Magdalena Okraska: Każda moneta ma dwie strony, czyli „porządni” versus pato). Można to podsumować tak: zamożność jest sama w sobie godna szacunku, ubóstwo jest samo w sobie powodem do wstydu.
W liberalnym społeczeństwie z jego kultem sukcesu tak jak nie ma niezasłużonego bogactwa, tak nie ma biedy niezawinionej. Jeśli brakuje ci na podstawowe potrzeby lub chociaż z trudem dociągasz do pierwszego, to coś jest z tobą nie tak. Niewystarczająco się starasz. Jesteś niezaradny, nieprzystosowany, leniwy. Gdy miałam 11 lub 12 lat, usłyszałam od swojej rówieśnicy, że moi rodzice wcale nie mają mało pieniędzy, tylko „nie potrafią nimi zarządzać”.
Pralka w pokoju
Przez większość mojego dzieciństwa mieliśmy w domu pralkę typu Frania. Los się jednak do nas uśmiechnął i ktoś z rodziny zaoferował nam swój stary automat. Niestety nasza łazienka była mikroskopijna, a pralka olbrzymia. Tato ustawił ją więc w naszym (moim i mojej młodszej siostry) pokoju. Wybił nam też wielką dziurę w ścianie, żeby puścić tamtędy rury z wodą.
Zawsze wolałam chodzić do domów koleżanek niż przyjmować je u siebie. One miały własne pokoje, w których tapeta nie odłaziła ze ścian – i przede wszystkim nie było pralki. Robiłam, co mogłam, żeby ją zamaskować: na wierzchu kładłam serwetę i stawiałam fikusa w doniczce. Ale dziewczyny i tak pytały: Dlaczego masz pralkę w pokoju? Albo jeszcze gorzej: Dlaczego twoi rodzice po prostu nie kupią mniejszej pralki?
Po prostu.
Zatęskniłam za pralką w pokoju, kiedy nagle się zepsuła i musiałam wszystkie swoje rzeczy prać ręcznie. Wiecie, jak ciężkie są mokre jeansy? Kurtki i pościel woziliśmy autobusem do cioci, która mieszkała po drugiej stronie miasta. Okazało się jednak, że brak pralki mniej rzuca się w oczy niż pralka w nieodpowiednim miejscu. Żadna z moich koleżanek na szczęście nie zapytała: Dlaczego twoi rodzice po prostu nie kupią nowej pralki? (Kupili, ponad pół roku później. Tym razem zmieściła się w łazience. W moim dawnym pokoju nadal widać ślad po dziurze w ścianie).
W 1933 r. ukazały się Pamiętniki bezrobotnych – zbiór prac nadesłanych na konkurs zainicjowany przez Ludwika Krzywickiego, przewodniczącego Instytutu Gospodarstwa Społecznego. Projekt – pod tym samym tytułem – został powtórzony w latach 90. przez dwoje ekonomistów z SGH, Ewę Cichowicz i Pawła Kubickiego. Badacze zauważają, że jednym z bardziej widocznych skutków utraty pracy i będącego jej następstwem zubożenia jest zamykanie się na świat zewnętrzny (zob. Paweł Kubicki, Ewa Cichowicz, Rodzina wobec wykluczenia społecznego – analiza „Pamiętników bezrobotnych”, „Polityka Społeczna” 4/2005). Wynika to, po pierwsze, ze wstydu, po drugie – z poczucia braku wspólnych tematów (być może wręcz wspólnego języka) z ludźmi pracującymi, w lepszej sytuacji materialnej. Syty głodnego nie zrozumie, mówi przysłowie. Będzie się głupio pytał, dlaczego po prostu sobie czegoś nie kupisz.
Po trzecie, życie towarzyskie kosztuje. Pamiętam, jak stresowały mnie urodziny koleżanek i kolegów – czy to widać, że mój prezent jest tani? Biedni ograniczają wszystko, co nie jest absolutnie konieczne, i rezygnują z tego, co zbędne. Cichowicz i Kubicki wskazują, że na pierwszy ogień idzie kultura i rozrywka. Zgadnijcie: ile razy do 16. roku życia byłam w kinie (nie licząc tzw. wyjść z klasą)? Trzy. Do dziś mogę wymienić tytuły filmów: Król Lew, 102 dalmatyńczyki, Matrix: Rewolucje. Płacenie za coś nietrwałego wydaje się marnowaniem pieniędzy. Wstydzicie się, ale tak właśnie czujecie. Straciłam kilka przyjaciółek, bo wolałam pozwolić im myśleć, że je olewam, niż przyznać się, że nie stać mnie na wspólne wyjścia na miasto. W moich układanych godzinami planach oszczędzania nieuniknione sytuacje towarzyskie były przeszkodą na drodze do zdobycia tego, czego naprawdę potrzebowałam, a więc konkretnych rzeczy materialnych. Karty do telefonu, książki czy butów, z których nikt nie będzie się śmiał.
Wszystko na pokaz
Powiecie: Przecież to są drobiazgi. Inni mają gorzej i nie narzekają. Zapytacie: To wszystko? Nie, nie wszystko. Ale wszystkiego nie zamierzam wam opowiadać.
Zamiast tego przybliżę wam, jak wygląda ubieganie się o pomoc społeczną w dowolnej formie – czy chodzi o to, żeby coś dostać, czy żeby z jakichś opłat zostać zwolnionym. Przede wszystkim trzeba zgromadzić odpowiednią dokumentację z różnych urzędów i zaprezentować nędzne dochody rodziny. W wielu przypadkach należy również przedstawić swoje nędzne wydatki – zbierać paragony, wypunktować palące potrzeby. Następnie pisze się podanie, w którym warto wskazać inne okoliczności uzasadniające prośbę o wsparcie. Być może ktoś w rodzinie jest przewlekle chory, co nie znajduje odzwierciedlenia w paragonach, bo i tak nie stać was na leki? Niekiedy trzeba się liczyć z wizytą pani z MOPS-u, która będzie wam zaglądała do szafek. Bo wiecie, ta chytra hołota podobno potrafi schować nawet 50-calowy telewizor! No i żeby sprawdzić, czy jest czysto – dobry biedny, który zasługuje na pomoc, jest schludny, czysty i trzeźwy (Kacper Leśniewicz, Biedni głosu nie mają – rozmowa z dr Katarzyną Górniak).
Wstydź się biedy – mówimy – ale nam ją pokaż. Życie osoby doświadczającej ubóstwa zostaje wystawione na widok publiczny. Cóż, biedę widać: można ją rozpoznać po „niefirmowym” plecaku, niemodnych spodniach, czasem po unoszącym się z ubrań zapaszku zawilgoconego mieszkania i tym, że nigdy nie jeździ się na wycieczki klasowe. Poza tym informacje, które na ogół uznajemy za prywatne, stają się własnością instytucji: zarówno powołanych do działania na tym polu, jak i szkół, domów kultury czy klubów sportowych. Żeby otrzymać wsparcie, trzeba się odsłonić. Czuć wstyd i jednocześnie się go wyzbyć. Dobry biedny się nie domaga – on prosi. Jest pokorny i wdzięczny. Dobry biedny wie, że każdy aspekt jego istnienia podlega ocenie. Podaje je więc jak na talerzu i skromnie spuszcza głowę.
Gdy przestałam potrzebować pomocy, odzyskałam prawo do prywatności. Wiąże się ono z czymś skrajnie odmiennym od wstydu – z poczuciem godności. Jak wskazuje badaczka Keetie Roelen, to właśnie jego utrata jest jednym z najważniejszych psychospołecznych skutków biedy. I dodaje:
To wpisane w doświadczenie niedostatku, wyniszczające poczucie upokorzenia udaremnia podejmowanie działań i decyzji, które mogłyby doprowadzić ludzi do poprawy ich losu, dlatego kluczowym elementem politycznych dążeń do złagodzenia ludzkiego cierpienia musi być ustawienie problemu wstydu – tego fundamentalnego i nieodłącznego uczucia powiązanego z biedą – w samym centrum debaty.
Oduczenie się wstydu, odzyskanie dumy i poczucia własnej wartości nie są wypadkową finansowej samodzielności – raczej ją poprzedzają. Właśnie dlatego wam dziś o tym opowiadam. Ale nie opowiem wszystkiego. Już nie muszę.