Pierwszego września tego roku „obchodziliśmy” pierwszą rocznicę wprowadzenia w życie reformy edukacji. Obecnie uczniowie albo nie mają możliwości, albo po prostu nie próbują zabiera głosu w tej sprawie, a jest o czym mówić, bo po roku skutki reformy są już namacalne. Jako uczeń postaram się ten obraz nakreślić właśnie okiem ucznia.
Klasy niczym konserwy
Edukacja od zawsze była popularnym kąskiem dla polityków. Każda opcja wywracała ją „do góry nogami”. Tak też było w 2017 roku, gdy Anna Zalewska wprowadziła „dobrą zmianę” do polskiego szkolnictwa. Wydaje się, że reforma ta została napisana na kolanie w poczekalni na Nowogrodzkiej, czas bowiem gonił, a sztandarowe obietnice PiS-u wciąż pozostawały nietknięte. W ten oto sposób, pomimo licznych protestów i obywatelskiego sprzeciwu, bez żadnych konsultacji, w życie weszła zupełnie nieprzemyślana reforma – cho
lepszą nazwą byłaby chyba w tym przypadku rewolucja. Jej skutki my, uczniowie, odczuliśmy niemalże natychmiast.
Szkolna kawiarenka, kantorek przy sali gimnastycznej czy – co już całkiem absurdalne – kontener obok szkoły zostały przekształcone na sale lekcyjne. Sale bez odpowiedniego wyposażenia i warunków do nauki, w których ciężko jest się skupić i przyswajać wiedzę. Zdarzają się również sytuacje, kiedy z powodu braku miejsca lekcje odbywają się w stołówkach czy na korytarzach, a w takich warunkach realizacja materiału jest wręcz niemożliwa do spełnienia i w praktyce te zajęcia polegały po prostu na przesiedzeniu godziny. Niedostateczna liczba sal lekcyjnych sprawia też, że prowizoryczne klasy tworzone są zamiast innych ważnych dla ucznia miejsc, takich jak wyżej wspomniana kawiarenka, w której dawniej można było coś zjeść i usiąść w trakcie przerwy. Według Rzecznika Praw Obywatelskich samorządy wydały już ponad miliard złotych na wprowadzenie reformy w życie, nie dostały natomiast ani grosza więcej, dlatego przeprowadzenie zmian w sposób racjonalny i uporządkowany jest po prostu niewykonalne.
W wyniku przepełnienia pojawia się też inny istotny problem. Dzieci, szczególnie w mniejszych miejscowościach, nie mają dostępu do psychologów szkolnych – przypada ich średnio 1 na 1000 uczniów – nie wspominając już o pielęgniarkach, które w poszczególnych szkołach pracują tylko w wyznaczone dni. Ponad 21% spraw zgłaszanych przez rodziców dyrektorom szkół dotyczy przemocy rówieśniczej, a liczby te wciąż rosną. Nowi dyrektorzy nie są przygotowani do pracy z młodzieżą gimnazjalną i aż ponad połowa z nich (jak wskazują badania Rzecznika Praw Dziecka) nie wie, jakie są przyczyny tych problemów. Tu właśnie powinni wkroczyć z pomocą szkolni psychologowie, których – jak pisałem wyżej – brakuje.
Kolejnym niebezpiecznym skutkiem zmian jest pogłębianie nierówności społecznych. Aby otrzymać stosowną edukację, trzeba będzie wybierać szkoły prywatne. Uczniowie z mniej zamożnych rodzin nie będą mogli pozwolić sobie na kształcenie na takim samym poziomie, jak ich zamożniejsi rówieśnicy w prywatnych placówkach. Taka sytuacja jest w praktyce naruszeniem konstytucyjnych gwarancji równego dostępu do edukacji dla wszystkich obywateli.
Praca ponad miarę
W listopadzie zeszłego roku System Informacji Oświatowej poinformował o zwolnieniu 6,6 tysięcy nauczycieli już na początku reformy. Liczba ta stale rośnie – mówi się już o ponad 7 tysiącach zwolnień. To dane z zaledwie pierwszego roku reformy. Nauczyciele padli ofiarą redukcji etatów pomimo zapewnień, że nie będzie takiej potrzeby. I jak się okazuje, takiej potrzeby rzeczywiście nie ma, a zwolnienia są bezpodstawne, gdyż już ponad 1% nauczycieli pracuje w więcej niż 5 szkołach! Rekordzistka naszego kraju pracuje w aż 7 placówkach. Takich problemów przed reformą nie było, a mocno dają się one we znaki uczniom. Nauczyciele przychodzą na lekcje zmęczeni i przepracowani. Obowiązki przytłaczają ich także w domu, gdzie spędzają ogromną ilość czasu na poprawianiu setek prac uczniów. Pedagog mający do czynienia z taką liczbą młodzieży nie ma również możliwości stworzenia relacji z uczniami i wypracowania indywidualnego podejścia do nich, w najmniejszym nawet stopniu. Taki układ ma bardzo zły wpływ zarówno na zagubionych w tej sytuacji uczniów, jak i na przemęczonych, bez przerwy zajętych nauczycieli.
Uczniowie, głównie ci idący nowym tokiem nauczania, zostali przez reformę zupełnie przytłoczeni. Wyżej powoływałem się na badania pokazujące, że 21% problemów zgłaszanych dyrektorom to przemoc rówieśnicza. Te same badania wskazują na jeszcze inne kwestie, do których należą: nadmiar nauki (wskazywane przez 80% uczniów i 78% rodziców), prac domowych (41% i 36%), sprawdzianów (30% i 24%) i kartkówek (29% i 15%). Ponadto 48% nauczycieli otwarcie mówi, że nowy program jest zbyt obszerny i że nie są w stanie zrealizować go w całości, przez co uczniowie, aby zaliczyć egzaminy kończące szkołę, muszą uczyć się w domach. Według tych samych badań niemal połowa z rodziców zauważyła, że ich dzieci wypisują się z dodatkowych kół zainteresowań i zajęć rozwijających. Jakich dorosłych wychowa nam ten system? Pracoholików na dwóch etatach, niemających czasu nawet na myślenie o swoich zainteresowaniach? Pogrążone w depresji wraki ludzi? Taki tok nauczania jest niebezpieczny dla młodzieży i należy do najgroźniejszych skutków reformy. Co gorsza, już oddziałuje.
Potrzebne zmiany
Hipokryzją i nonsensem z mojej strony byłaby propozycja zupełnego odwrócenia reformy, co spowodowałoby spotęgowanie i tak już wielkiego chaosu. Zmiany są jednak konieczne. Ministerstwo Edukacji Narodowej powinno wysłuchać nauczycieli i dopuścić do głosu głównych zainteresowanych, czyli nas – uczniów. Niestety, tak się nie dzieje, a na wyniki licznych seminariów i badań MEN odpowiada banałami, utrzymując, że obecne rozwiązania są „skutecznym narzędziem racjonalnego wykorzystania istniejącej infrastruktury szkolnej, a także kadry pedagogicznej”, co w kontekście wszystkiego, o czym pisałem, brzmi jak śmieszny oksymoron. Przy takim podejściu nie uda się zapobiec przedstawionym przeze mnie problemom, a pracy jest ogrom. Przede wszystkim potrzebny jest nowy, jednolity program edukacji, który zostanie opracowany po szerokich konsultacjach już od pierwszych stopni edukacji, gdyż obecne wprowadzenie można porównać do przestawienia zwrotnicy 50 metrów przed nadjeżdżającym pociągiem. Rządzący nie uczą się jednak na błędach – chcą, aby skutki ich reform były widoczne natychmiast, czego skutków już nie możemy odwrócić, gdyż za rok do szkół średnich pójdą aż 2 roczniki. Wracamy więc do problemu przepełnienia placówek. Gdy spogląda się na chaos ostatniego roku, rozwiązania nasuwają się same. Przede wszystkim należy przeznaczyć więcej miejsca w budżecie na oświatę, a dodatkowe środki powinny zostać przekazane samorządom w celu przygotowania miejsc, by choć częściowo załatać problem. Konieczne byłoby zwiększenie nakładów na transport, gdyż w tej chwili uczniowie dojeżdżający do szkół muszą nieraz pokonywać wiele kilometrów dużym kosztem. Szkoła to nie tylko budynki i dojazd, lecz także nauczyciele. Absurdalne są więc zwolnienia i obcinanie świadczeń w sytuacji, gdy pilnie potrzebujemy kadr.
My, uczniowie, szczególnie ci młodsi, również mamy swoje zdanie i chcemy je przedstawić. Uważam, że młodzież powinna być częściej zapraszana na seminaria i konsultacje w sprawie zmian, które jej dotyczą. To przecież my, a nie urzędnicy na ministerialnych stołkach, tracimy miejsca odpoczynku czy szatnie, to my borykamy się z coraz większym ściskiem w placówkach oraz de facto ukrytą prywatyzacją szkolnictwa. Mam nadzieję, że mój artykuł da czytającym nieco szerszy ogląd tego, co dzieje się w szkołach, i skłoni do refleksji.