Rozmowa z Michałem Jędryką, autorem książki Ołowiane dzieci. Zapomniana epidemia.
Michał Jędryka – nauczyciel, menadżer, scenarzysta i malarz z kilkoma wernisażami na koncie. Autor niezliczonej liczby tekstów reklamowych, albumu Śląsk. Last minute i poradnika o popkulturze. W Ołowianych dzieciach opisał własną historię.
Natalia Kałuża: O jakiej zapomnianej epidemii opowiadają Ołowiane dzieci?
Michał Jędryka: W książce opowiadam historię ołowicy wśród dzieci z Szopienic, która przytrafiła się mnie i moim rówieśnikom w latach 70. Wtedy nikt nie nazywał tego epidemią. Posługiwano się terminem anemii, niedokrwistości, mówiono, że to choroba z biedy. Mówiono o zatruciu, o zachorowaniach, a my widzieliśmy, że znikają nasi rówieśnicy. Kategoria epidemii przyszła później, w końcowym momencie, kiedy ta historia była już spisana. Chyba Kinga Dunin doradziła mi, że warto by było spróbować sprawdzić, czy mówimy rzeczywiście o epidemii. Zgodnie z definicją, występowanie w określonym czasie i na określonym terenie przypadków zachorowań lub innych zjawisk związanych ze zdrowiem w liczbie większej niż oczekiwana – jest epidemią. Podtytuł Zapomniana epidemia przyszedł więc później.
Dlaczego postanowił Pan wrócić do tej sprawy?
Chyba było trochę tak, jak piszę w książce, że zatrute dzieciństwo nie pozwala zapomnieć. Różnego rodzaju traumy, które są często spychane w podświadomość, jednak gdzieś tkwią i jeżeli na jakimś etapie życia zaczniemy obierać te warstwy cebuli jedna po drugiej, to wtedy dochodzimy do tego, skąd właściwie to wszystko się wzięło. Te przeżycia z dzieciństwa, do których przez wiele lat się nie wracało, były istotne dla mnie z wielu powodów. Jednym z nich była, jak się później okazało, również postać lekarki Jolanty Wadowskiej-Król, nazywanej przez nas Doktórką.
Jak wtedy radziliście sobie z tą sytuacją?
Dzisiaj mamy psychologów, lekarzy, antydepresanty. Natomiast wtedy było tak, że dzieci stawały przed groźną i nieznaną tajemnicą i nikt im nie wyjaśniał, co mają z tym zrobić. Był kolega w klasie, a jutro go nie ma. No i co? Nic. Myśmy wiedzieli, że jadą do prewentoriów, ale co to znaczy prewentorium? Dzieciak nie ma o tym zielonego pojęcia. Czy to jest coś takiego, jak prosektorium, czy może jak krematorium? Oczywiście w tym momencie następowała jeszcze konfabulacja. Dokładano do tego swoją wyobraźnię. Dopóki pierwsi nie wrócili, a nastąpiło to po pół roku, myśmy nie wiedzieli, co właściwie tych naszych kolegów i koleżanki czeka. Sami musieliśmy się z tym mierzyć. Raz lepiej, raz gorzej. A po latach wszystko uległo zatarciu. Ja chyba trzy razy rozmawiałem z byłymi pacjentami doktorki Król, którzy byli w prewentorium. To były dwie panie i jeden pan. Trzy osoby mi powiedziały, że nie pamiętają z tego nic. To było niesamowite. Ja mogłem niewiele pamiętać, ale nic? Być może jest to psychologiczne wyparcie. Pisząc o tych wydarzeniach, rzeczywiście pewne rzeczy na powrót przeżywałem i to też jest niesamowite, jak takie powroty mogą okazać się dużym ładunkiem emocjonalnym.
Opisuje Pan doświadczenie swojego pokolenia, które dorastało na Śląsku w latach 70. Jednym z najważniejszych wydarzeń tego okresu była dla wielu niezrozumiała i tajemnicza epidemia, ale równoległe toczyło się inne życie. Jak Pan wspomina ten czas?
Jeżeli zaczynamy wspominać różne sprawy i popadamy w nostalgię, to zwykle wydobywany rzeczy, uczucia, zapachy czy obrazy, które nam się kojarzą pozytywnie. Chociaż z punktu widzenia historyka lub socjologa moglibyśmy powiedzieć, że to były straszne czasy – komuna, zanieczyszczenie środowiska itd. – to z punktu widzenia naszych historii domowych czy podwórkowych pamiętamy pierwszą miłość, pierwszy łyk taniego wina, pierwsze przeboje słuchane w radiu, jak niezwykłe było to, że telewizja Szczepańskiego w czasie propagandy sukcesu nadała bardzo krótki fragment koncertu Marca Bolana, co dla małolatów z naszego osiedla było czymś niesamowitym. Rzeczy, które wtedy do nas przychodziły z Zachodu, były czymś niezwykle rarytasowym i obdarzanym kultem. To były czasy bardzo trudne, do których jednak mam bardzo duży sentyment, bo w jakiś sposób mnie ukształtowały. Uruchomiły we mnie również wrażliwość na kulturę, bo moje pokolenie jeszcze pamięta, że to było coś niedostępnego.
Jak wyglądały relacje pomiędzy mieszkańcami Pana osiedla a Targowiska, czyli kolonii robotniczej położonej najbliższej huty?
Jako nastolatkowie byliśmy podzieleni na wrogie plemiona, które toczyły ze sobą nieustające wojny – nasz plac kontra ich plac. Jako że tych podwórek było dużo, zakładano czasami międzyplemienne sojusze, ale generalnie rzecz biorąc, trzeba było mieć wrogów. Największym byli uczniowie techników, którzy mieszkali w internacie, dlatego że często przyjeżdżali na Śląsk z małych miasteczek i wsi, mówili innym językiem, nie znali gwary. Prowadziliśmy swoje wojenne interwencje również z tymi dzieciakami z Targowiska. Wtedy nie było chyba między nami aż takiej przepaści społecznej. To były czasy, w których wszyscy byli biedni. Oczywiście ci na osiedlu mieli czarno-biały telewizor, łazienkę, potem pralkę, i to na pewno był dowód ich statusu społecznego, ale poza tym myśmy się za bardzo nie różnili.
Jednak to dzieci z kolonii robotniczej zostały najbardziej doświadczone przez ołowicę.
To oczywiście byli biedni, ciężko pracujący ludzie, którzy tam mieszkali od pokoleń. Wadowska-Król powiedziała, że oni nawet pozwu do sądu nie byli w stanie napisać. Jak mieli dochodzić swoich praw? My byliśmy w trochę lepszej sytuacji nie tylko ze względu na standardy osiedlowe, ale przede wszystkim mieszkaliśmy jednak trochę dalej od huty. Jeżeli bohaterowie mojej książki mieli cztery krzyżyki zamiast nazwy choroby, to my mogliśmy mieć dwa. Według dzisiejszych norm prawdopodobnie kwalifikowaliśmy się do prewentorium, ale normy nie były u nas aż tak drastycznie przekroczone, jak w kolonii robotniczej.
Na czym polegało bohaterstwo lekarki Jolanty Wadowskiej-Król?
Prof. Bożena Hager-Małecka, która również zaangażowała się w tę sprawę, uruchomiła swoje koneksje. To była osoba na świeczniku władzy (później zresztą została posłanką), natomiast Doktórka, jako lekarka miejscowej przychodni, tkwiła w tym środowisku. Musiała wykonać niezwykłą pracę i namówić ludzi, którzy żyli w jednym miejscu od pokoleń do tego, żeby wysłali swoje dzieci na bardzo długo w nieznane. To były czasami siedmioletnie dzieci, które do tej pory często nigdzie nie wyjeżdżały. Nagle, z dnia na dzień, taki malec musiał wyjechać do prewentorium, chociaż nic go nie bolało. Skrajne przypadki, o których piszę w książce, były głównie w dzielnicy najuboższej, w kolonii robotniczej pod płotem huty, natomiast do prewentorium wyjechało dużo więcej dzieci. Wadowska-Król musiała właściwie dom po domu, mieszkanie po mieszkaniu pokonywać opory śląskich rodziców, że tak jest najlepiej dla ich dziecka. Ale to jeszcze nie koniec. Musiała również zakwestionować inne śląskie świętości. Ogródki działkowe były uzupełnieniem diety – czy to w czasie wojny, czy później w czasach kartkowych – na których hodowało się agrest, rabarbar, marchew czy truskawki. I nagle przychodzi kobieta, która mówi, że to jest trucizna. Przekonanie tych ludzi było bardzo trudne. Doktórka była taką polską Erin Brockovich, tyle że zamiast przekonywać do pozwów przeciwko korporacji, ratowała życie dzieciom, nawet jeśli to tak wtedy nie wyglądało. Dopiero z czasem jej działanie nabrało takiego znaczenia.
Jolanta Wadowska-Król walczyła nie tylko z ołowicą, ale również próbą zatuszowania problemu przez władze. Jakie były jej motywacje?
Ona jest osobą niezwykłą. Kiedy się z nią rozmawia, to widać, że jest to osoba bardzo zadaniowa, o jasno określonej wizji świata. Ratowanie dzieci potraktowała jako zadanie, zresztą podobnie pani Wiesia Wilczek, pielęgniarka. Nie patrzyły wtedy na nadgodziny, wolne. Trzeba to było zrealizować. Jak poczta odmówiła dostarczania rodzinom zawiadomień z przychodni, to one szły same, w nocy. Myślę, że mogło jej pomagać to, że w tamtych czasach ksiądz, lekarz czy nauczyciel były osobami zaufania publicznego. Ludzie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, darzyli szacunkiem lekarkę. Dzisiaj ten szacunek nadal słychać w głosie emerytowanych pracowników huty. Oni o Doktórce wyrażają się dobrze. To mogło jej pomóc, ale faktem jest, że to ona sama uruchomiła całą akcję ratowania dzieci i zrobiła to bardzo szybko, w przeciągu ok. 10 miesięcy. Potem zaczęto likwidować rudery i baraki pod hutą, w których mieszkała część dzieci, a ich rodziny przenoszono w inne miejsca. Dowodzi to na pewno skuteczności jej działań.
Jak na doniesienia dotyczące ołowicy wśród dzieci reagowała ówczesna władza?
Z punktu widzenia władzy to, co robiła doktorka Król było szczególnie drażliwe i niebezpieczne. Z dwóch powodów. Ołowica mogła funkcjonować na marginesie jako choroba zawodowa górników i hutników, natomiast teza, że choroba zawodowa mogła stać się chorobą masową, czy też epidemią wśród dzieci, była absolutnie nie do przyjęcia przez tamtą władzę. Przecież wiadomo, że w oficjalnej narracji dzieci były otaczane szczególną opieką. Natomiast druga rzecz, równie istotna, to strach przed buntem, czy słusznym gniewem klasy robotniczej. Gdyby robotnicy dowiedzieli się, że ich dzieci masowo chorują, to przecież byłaby to bomba społeczna i polityczna. Tej bomby nie można było odbezpieczać, stąd też kompromis, że dzieci pojadą do prewentorium, ale nie będzie się głośno mówiło o tym, że chorują na ołowicę. I to była cena, którą trzeba było zapłacić za ich uratowanie.
Konsekwencje tamtej decyzji do dziś są odczuwane przez wielu pacjentów Wadowskiej-Król.
To się dzieje przy wszystkich epidemiach. Wszystko jedno, czy mówimy o Czarnobylu, czy za ileś lat będziemy mówili o koronawirusie. Na ogół podsumowuje się epidemię przez jej bezpośrednie skutki. Doktorka Król udzieliła wtedy pomocy pięciu tysiącom dzieci, co na pewno uratowało je przed ciężką chorobą, natomiast jeśli chodzi o skutki pośrednie, to myślę, że trwają one do dnia dzisiejszego. To są skutki zdrowotne, ale też socjologiczne, to jest całe społeczne wykluczenie dzielnicy, bo kiedy zabrakło tam pracy, została nędza i skutki zatrucia.
W ostatnim rozdziale Ołowiany balast przywołuje Pan raport o stanie miasta (raport przygotowany przez naukowców Uniwersytetu Śląskiego w 2012 r.), w którym Szopienice są jednym z najbardziej zdegradowanych społecznie obszarów Katowic. Jak epidemia ołowicy łączy się z losem tej dzielnicy?
Niektórzy byli pacjenci doktorki Król, którzy żyją w fatalnych warunkach materialnych, oburzają się, bo nie chcą, żeby robiono z nich wariatów i alkoholików. Istotne w tym wszystkim jest zadanie pytania, co było przyczyną, a co skutkiem. Jeżeli uznamy, że ci ludzie są biedni dlatego, że piją i źle się zachowują, to mamy proste rozwiązanie – sami są sobie winni. Jeśli jednak postawimy tezę, że rzeczywiście to zatrucie metalami ciężkimi, które odkłada się w organizmie, przekłada się na kod genetyczny i może się pojawić w następnych pokoleniach, a więc w jakiś sposób deformuje tych ludzi i powoduje u nich różnego rodzaju deficyty psychiczne i fizyczne, to wówczas pojęcie przyczyny i skutku odwraca nam się do góry nogami. Jeżeli w 1912 r. Niemcy wiedzieli, że trzeba w Szopienicach założyć szkołę specjalną, to już wtedy było widać, co się dzieje w tych społecznościach. Natomiast jakimś dziwnym trafem, mimo że huta już nie istnieje, ciągle ten stygmat gorszej dzielnicy pokutuje. Ten krąg się odtwarza i nie można z niego wyjść.
Budynki i przyroda to również świadkowie tej historii. Jak zmieniał się krajobraz tej dzielnicy i co nam dzisiaj mówi o tym miejscu?
Pierwszą zmianą, która zwróciła moją uwagę na początku XXI w., był wybuch zieleni. Wcześniej krajobraz pod hutą kojarzył mi się z pustynią. Odkąd jednak zabrakło huty na tym terenie, pojawiły się drzewa iglaste. Wcześniej nie rosły tam żadne choinki, bo by nie wytrzymały. Trwało to krótko, bo szybko okazało się, że teren ma wartość deweloperską i pojawiły się tam różnego rodzaju inwestycje budowlane. Pozytywne może być to, że w dawnej hali walcowni powstało Muzeum Hutnictwa i ten obiekt został zachowany. Natomiast część budynków marnieje. Wśród nich jest mój największy fetysz, ikona występująca w śląskiej trylogii filmowej Kazimierza Kutza, czyli wieża wodna, wieża ciśnień na granicy Sosnowca z Katowicami, która dzisiaj straszy. Oczywiście ta dzielnica się zmienia i można by było powiedzieć o niej wiele dobrego. Jest tam bardzo dużo mądrych i światłych ludzi, którzy się o to starają. Niestety, tak jak piszę w książce, punkt widzenia na tę dzielnicę nadal się nie zmienił.
Podczas jednego ze spotkań autorskich powiedział Pan, że książka narodziła się ze złości. Z czego wynikała ta złość?
Na początku było mi strasznie przykro, że moje kultowe obiekty z dzieciństwa są w tak fatalnym stanie, że z jednej strony mówi się o śląskiej tożsamości, o tym, że język śląski, a nie gwara, a jednocześnie to wszystko podupada, zamiast zostać, jak londyńska elektrownia, przerobione na galerię sztuki. To uczucie towarzyszyło mi w trakcie malowania akwareli, od których wszystko się zaczęło. Natomiast złość wzięła się z poczucia, że tym ludziom wyrządzono krzywdę, właściwie przyjęto to do wiadomości i nic więcej z tym nie zrobiono. Jeden z redaktorów, z którym rozmawiałem, powiedział, że jest to bardziej literatura troski. Może tak, a może jedno nie wyklucza drugiego?
Rozmowę przeprowadzono 8 czerwca 2020 r.