Press "Enter" to skip to content

Marzenia o pieniądzach 

W momencie, w którym Polska i Unia Europejska zmagają się z falą problemów związanych z inflacją oraz drożejącą żywnością i surowcami energetycznymi, o pieniądzach można marzyć inaczej niż do tej pory.

Wśród ekonomistów i polityków toczą się debaty na temat sposobów zabezpieczenia społeczeństwa i gospodarki przed skutkami inflacji. Proponuje się wiele rozwiązań, lecz tym, co w liberalnych narracjach przebija się najsilniej, to tzw. zaciskanie pasa przede wszystkim przez osoby najsłabiej uposażone: zamrożenie podwyżek, emerytur i świadczeń socjalnych w celu zmniejszenia ilości pieniędzy na rynku i tym samym zatrzymania wzrostu inflacji. Innymi słowy: zatrzymanie drukowania pieniędzy.

Kto jest winny?

Inflacja rzeczywiście jest spowodowana m.in. zbyt dużą ilością pieniędzy na rynku, lecz nie odpowiadają za nią ani osoby pracujące czy potrzebujące wsparcia, ani emeryci. Nie odpowiadają oni również za pandemię, wojnę, suszę ani drożejące surowce energetyczne. Odpowiada za nie państwo i jego polityka pieniężna (a raczej jej brak). Wycofanie się z rzetelnego, strategicznego planowania inwestycji w takie dziedziny, jak gospodarka energetyczna, transport publiczny, gospodarka wodna i środowiskowa, mieszkaniowa, zdrowotna, społeczna i edukacyjna, i zdanie się w dużej mierze na tzw. wolny rynek było dramatycznym błędem, którego kosztami próbuje się obarczyć społeczeństwo.

Kiedy w ostatnim czasie rozmawiam ze znajomymi wykonującymi różne zawody lub prowadzącymi swoje firmy, częściej niż do tej pory opowiadają mi oni o niepokoju o swoje dochody. Wiąże się on z brakiem poczucia bezpieczeństwa, z nasileniem objawów lękowych i złą kondycją psychiczną, które niszczą nasze codzienne życie. Odczuwają go zarówno osoby zarabiające najniższą krajową, jak i ludzie z wynagrodzeniem kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. Wygląda więc na to, że wbrew temu, co myślimy, pieniądze nie dają nam poczucia bezpieczeństwa nawet wtedy, gdy mamy ich więcej. Wszyscy boimy się tego, że gdy przyjdzie zły czas – a ten puka do naszych drzwi – nie damy rady zaspokoić tak podstawowych potrzeb, jak dach nad głową, jedzenie czy opieka zdrowotna.

Od czego zacząć naprawę?

W dobie kryzysu gospodarczego (wierzymy, że krótkotrwałego) i katastrofy klimatycznej (o której staramy się nie pamiętać) chcę napisać o marzeniach związanych z państwem i wspólnotą państw, a także o tym, jak możemy je zrealizować, by ocalić samych siebie.

Ktoś powie, że to dziecinne, ale ja głęboko wierzę, że marzenia są naszą największą siłą, dzięki której możemy przeciwstawić się problemom, złu czy krzywdzie. Jestem przekonana, że to od nich zaczynają się zmiany. To one wyznaczają nam kierunek, w którym idziemy. Marzenia są proste do opowiedzenia i łatwo je zrozumieć. 

Jakie są moje marzenia? Marzę o państwie, w którym nie będziemy się bać o dach nad głową, które zabezpieczy nam mieszkanie i w którym nie będzie osób bezdomnych. Marzę o tym, by nie mieć obaw o spłatę kredytu hipotecznego, bo będę mogła dostać mieszkanie komunalne, którego czynsz nie zabierze mi moich wszystkich środków, a gdy się zestarzeję lub znajdę się w kryzysie, da mi lokum ze wsparciem socjalnym i medycznym, bym mogła godnie doczekać końca mojej ziemskiej podróży. Stałoby się to po wprowadzeniu pakietu ustaw, w których rząd wspólnie z samorządami zdecydowałby się na inwestycje w nowe mieszkania, ale też na wykupowanie już istniejących, by powiększyć zasoby komunalne. Współpracując z MOPS-ami, otrzymywalibyśmy dostęp do mieszkań wspomaganych.

Chciałabym też nie być przykuta wraz z moimi dziećmi do jednego miejsca, gdy któremukolwiek z nas nadarzy się okazja do zmiany pracy. Nie chciałabym być zamykana na opłotowanym osiedlu wśród wyselekcjonowanych mieszkańców, lecz chciałabym spotykać na swojej klatce osoby różne – w różnym wieku, o różnych dochodach i o różnych poglądach. Chciałabym decydować razem z nimi, gdzie postawić nową ławkę, kłócić się o to, czy przesunąć przystanek autobusu i jak zagospodarować osiedlowy kompost. Samorządy na porządku dziennym korzystałyby z konsultacji społecznych, paneli obywatelskich i opinii lokalnych aktywistów.

Chciałabym, by nasze dzieci w szkole jadły razem darmowe posiłki. Pani Bogna dostarczałaby warzywa ze swojego gospodarstwa pod naszą miejscowością, bo są one najpyszniejsze i pachną jak nasza okolica. Wystarczy jedna decyzja – wsparcie rządu dla samorządów – by zapewnić dodatkowe miejsca pracy i pomóc lokalnym producentom żywności.

Szkoła moich dzieci nie byłaby powodem do stresu, a dobrze opłacani nauczyciele pracowaliby z nimi tak, by poznały one wartość wiedzy i nauki, rozwijały swoje poczucie wartości i umiejętność pracy w grupie, a także uczyły się udziału w społeczeństwie i szacunku do siebie i innych. Po ukończeniu szkoły nie bałyby się swoich potrzeb ani innych ludzi, bo poznałyby siebie jako osoby równe, godne i wartościowe, które nie muszą się wstydzić swojej odrębności, lecz dzięki niej mogą poczuć się potrzebną częścią globalnej układanki. Nie pamiętam, kiedy w debacie publicznej pojawiła się dyskusja o tym, co system edukacji ma dać dzieciom i młodzieży na poszczególnych etapach. Potrzebujemy jej tak samo, jak działania państwa.

Z koleżankami i kolegami z pracy spotykalibyśmy się w stołówce na obiadach, a tam – wykłócali o nowe propozycje związków zawodowych lub o zmiany w organizacji naszego miejsca pracy. Nie balibyśmy się przełożonych, bo nie byliby już władcami naszego zakładu, a ich liderstwo polegałoby na wspieraniu i pozytywnym stymulowaniu współpracujących osób. Wzmocniono by uprawnienia Państwowej Inspekcji Pracy, która posługiwałaby się takim zakresem kar, by łamanie prawa pracy bolało wszystkich zatrudniających, bez względu na ich wielkość. Wprowadzono by ustawę gwarantującą reprezentacji pracowniczej współzarządzanie w firmach zatrudniających większą liczbę osób.

Po pracy wsiadłabym do wygodnego autobusu, tramwaju lub pociągu, który za niewielkie pieniądze – a najlepiej bezpłatnie – dowiózłby mnie do domu. Państwo zaczęłoby rozwijać sieć kolejową, a więc rodzaj transportu najmniej obciążający dla środowiska. Tam, gdzie nie dałoby się zbudować linii kolejowej, dojeżdżałby dotowany, organizowany przez samorząd, pewny i bezpieczny autobus.

Po pracy nie byłabym wyzuta z sił – chciałabym, by tydzień pracy miał 4 dni lub przynajmniej 35 godz. Skoro według badań mózg człowieka jest w stanie pracować w najwyższym skupieniu przez 5 godz. na dobę, to po co to robić dłużej? Poza miejscem pracy potrzebują mnie jeszcze sąsiedzi i grupa teatralna, w której się udzielam. Na moją osobę składa się znacznie więcej niż zawód, który wykonuję. Skrócenie tygodnia pracy byłoby jedną z pierwszych zmian na lepsze. Po nim szybko doszłoby wydłużenie urlopów wypoczynkowych, co równie szybko zaowocowałoby zmniejszeniem liczby zwolnień lekarskich, głównie dzięki zwiększeniu ilości czasu na odpoczynek.

Zdrowie zawsze jest powodem do stresu, ale fajna przychodnia z dostępnymi, wypoczętymi, wykwalifikowanymi pracownikami udzielającymi mi porad i pomocy w leczeniu sprawiłaby, że czułabym się otoczona opieką. Nie bałabym się, że przedłużająca się choroba czy niepełnosprawność obniżą moje dochody lub ograniczą dostęp do pracy, kultury czy edukacji. Nie bałabym się, że spadnę na dno, gdy członek mojej rodziny zachoruje na ciężką chorobę, a ja wraz z nim zostanę uwięziona w domu, gdyż miałabym wsparcie w opiece, dostęp do potrzebnych terapii i urlopy wytchnieniowe. Poprawa zaczęłaby się od zwiększenia wydatków na ochronę zdrowia, równolegle skrócono by czas pracy, a pracownicy i pracownice współzarządzaliby swoimi firmami (również urzędami i administracją). Zmniejszyłaby się biurokracja, wynagrodzenia byłyby uczciwe, a organizacja pracy w końcu dostosowana do potrzeb lokalnych.

W przestrzeni publicznej byłoby więcej zieleni i mniej betonu. Na osiedlu mielibyśmy ciepłą wodę ogrzewaną słońcem, a zimą dogrzewaną pompą ciepła. Dachy pokrywałyby ogniwa słoneczne, a letni nadmiar energii zasilałby sieć stabilizowaną przez nowoczesną elektrownię jądrową. Byłoby to możliwe dzięki temu, że nasze państwo w końcu zaczęłoby prowadzić własną politykę klimatyczną, a widząc globalne ocieplenie, zrozumiałoby, że czas powszechnych samochodów, spalania węglowodorów, beztroskiego odprowadzania deszczówki zamiast magazynowania jej, wylesiania drewna i produkcji śmieci odszedłby do lamusa.

O wspólnocie, nie o pieniądzach

Możemy sobie wymarzyć jeszcze wiele rozwiązań, lecz istotne jest, że nie ma w nich aż tyle miejsca na pieniądze. Możemy sobie wymarzyć ograniczenie ich roli w naszym życiu.

Być może nadszedł czas, by wrócić do podstaw i powiedzieć jasno, że bezpieczeństwo daje nam wspólnota. Możemy je sobie dać tylko wtedy, gdy działamy dla wspólnoty. Dlatego stworzyliśmy państwo i samorząd. 

Niczego jednak nie uda się osiągnąć bez wspólnego działania ani bez powrotu do wzajemnego szacunku. To właśnie klucz do myślenia propaństwowego i prosamorządowego. Dobrego i bezpiecznego państwa nie tworzy się działając w pojedynkę ani idąc za najlepszą liderką czy liderem – państwo jest nasze, wspólne, ma działać dla nas i tylko wtedy ma sens. Państwo jest tak silne, jak silny jest jego najsłabszy obywatel i obywatelka. Podatki, które płacimy, nie są karą, jeżeli mamy wgląd w wydatki i realny wpływ na rozdysponowanie środków. Czas, by przestano nas traktować jak intruzów i roszczeniowych petentów, a zrozumiano, że państwo jest nasze. Jeśli potrzebujemy wsparcia, to mamy prawo się go domagać. Czas, byśmy przestali wierzyć w bajki o rozpasanym socjalu, przez który ludzie nie chcą pracować i dokładać się do wspólnego budżetu. Większość osób „żyjących z socjalu” pracuje na czarno, bo mitycznego socjalu w Polsce się nawet nie dorobiliśmy – wiemy to, bo tak bardzo boimy się o brak własnych pieniędzy.