W Polsce franczyzobiorca praktycznie nie ma wielkich możliwości manewru. Na tym właśnie polega franczyza. Umowa, którą podpisują, jest obwarowana tak wieloma warunkami, że w licznych przypadkach to jest pętla, która powoli zaciska się na szyi przedsiębiorcy.
– Daniel Dziewit, autor książki Franczyza. Fakty i mity
Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle
W dobie pandemii wiele osób traci pracę i szuka lepszego jutra, aby móc się podnieść, stworzyć coś nowego i nie bać się, że po 3 miesiącach zlecenia „podziękują za pracę”. Sieć sklepów, które znajdują się na każdym rogu większości miast, przychodzi jak objawienie i uśmiechnięta pani z plakatu woła: Dołącz do nas, Stwórz swój biznes, Bądź swoim szefem, gwarantując 16 tys. przychodu.
Idealnymi kandydatkami są szczególnie kobiety, które doświadczyły niesprawiedliwości w pracy i potrzebują dowartościowania przez dobre słowo oraz wsparcie psychiczne. Pachnący panowie w garniturach lub zadbane panie wabią do sieci słowami: Jesteś idealna do tego biznesu, Tobie się uda, To właśnie Ty osiągniesz sukces, Widzę ogromny potencjał w Tobie!
Gdy przeczytamy dokładnie ogłoszenie na stronie internetowej, okazuje się już, że brak w nim przejrzystości. Gwarantowany przychód franczyzobiorca otrzyma po spełnieniu określonych warunków, o których dowie się dopiero w trakcie współpracy. I tak jest we wszystkim – obwarowania, zasady i niejasności wychodzą „w praniu”. Obietnice z plakatu i z rozmów rekrutacyjnych mają niewielkie pokrycie w rzeczywistości.
Niewolnik własnej firmy
Kilka lat współpracy ze znaną siecią sklepów zmieniły moje życie i wywróciły je do góry nogami. Byłam zdeterminowana, gotowa do dużego wysiłku. Chciałam stworzyć mały, przyjazny zakład pracy, w którym pracownicy będą się czuć bezpiecznie, będą pracować w miłej atmosferze i dostaną pieniądze na czas. To się udało i z tego jestem bardzo dumna. Jednak moje środowisko pracy było po prostu koszmarem.
Początki były wyjątkowo trudne, ale tłumaczyłam sobie: Muszę się wdrożyć i jeszcze wiele nauczyć – jak wszędzie. Mrzonką okazało się szumnie zapowiadane wsparcie sieci w osobie partnera. Tłumaczono mi, że muszę starać się bardziej i pracować więcej, aby wyjść na swoje. Pracowałam ponad siły, często po 17 godzin dziennie – byłam sprzedawcą, sprzątaczką i rozkładałam towary ważące często tonę na dostawę. Szybko uświadomiłam sobie, że moja ciężka praca w ogóle nie przekłada się na finanse. Zarabiałam mniej niż moi pracownicy.
Po zmianie umowy z ajencji na franczyzę zaczęły się ogromne problemy ze zobowiązaniami podatkowymi. Okazało się, że są one kosmiczne i zwyczajnie nie mam ich z czego zapłacić. Zmiana umowy miała być na naszą korzyść, by żyło się lepiej, ale dziś uważam, że firma zrobiła to z innego powodu: umowa franczyzowa nie jest w Polsce prawnie uregulowana.
Zgłaszałam problem do sieci, prosiłam o wyjaśnienia i o wsparcie. Usłyszałam jedynie: To tylko twój problem, tylko ty sobie nie radzisz. Zaczęło się jawne szykanowanie mojej osoby – nie byłam wygodna, bo zadawałam za dużo pytań.
Sytuacja z miesiąca na miesiąc stawała się coraz gorsza. Wzięłam pierwszą pożyczkę na wypłaty dla pracowników – oni byli najważniejsi. Nigdy nie pozwoliłabym na to, aby nie dostali wynagrodzenia z powodu moich kłopotów. Ciągle tłumaczyłam sobie, że ta sytuacja się zmieni, że się zaraz odwróci, że przecież w handlu zdarzają się przestoje.
Panowie z sieci w garniturach przyjeżdżali i, uśmiechając się, mówili krzywo: Staraj się bardziej. Nie potrafili mi wytłumaczyć, czym jest owo „bardziej”. W sklepie już prawie mieszkałam, a w domu byłam gościem, by tylko wziąć prysznic i chwilę się przespać. Stałam się niewolnikiem własnej firmy. Tylko w jaki sposób ona była „własna”, skoro nic nie zależało ode mnie? Sklep otwarty przez 363 dni w roku, w każdy długi weekend i wszystkie święta powszechnie wolne od pracy (w Wielkanoc i Boże Narodzenie według umowy mógł być zamknięty). Mieszkam daleko od rodziny, więc przestałam ją w ogóle odwiedzać – zwyczajnie nie miałam takiej możliwości. Zostałam wykluczona z mojego życia rodzinnego. Urodziny, święta, uroczystości rodzinne – wszystkie beze mnie. I te ciągłe pytania: Ale jak to ty, szef, właściciel, nie możesz mieć dwóch, trzech dni wolnych? No nie mogę…
„Bogacz”
Kiedy zmieniono mi umowę i system rozliczeń stworzony przez mistrza zysku, moje zobowiązania podatkowe przewyższały mój dochód. To brzmi jak abstrakcja – płacisz więcej podatku niż zarabiasz. Przeanalizowałam wszystkie dokumenty naszego systemu i okazało się, że to nie moja wina, że to nie moja nieumiejętność zarządzania sklepem, lecz właśnie system. Zostałam maszynką do zarabiania pieniędzy dla sieci. Faktura korygująca wystawiana błędnie – niezgodnie z ustawą o VAT – powoduje obniżenie moich kosztów, a co za tym idzie – ogromny podatek. Rozmawiałam z kilkoma księgowymi i okazało się, że jest to problem powszechny.
Dlaczego nikt nic z tym nie robi? Dlaczego to ja płacę podatek od zarobku sieci? Kasa fiskalna jest zarejestrowana na mnie, ale to sieci oddaję 100% utargu brutto. Na koniec miesiąca dostaję przelew, z którego opłacam pracowników, ZUS i wszystkie inne koszty. Dopiero od tego, co zostanie powinnam zapłacić podatek – to takie oczywiste! Postanowiłam więc zgłosić problem do Urzędu Skarbowego. Przecież musi się to wszystko jakoś wyjaśnić. Cóż… Wszystko w porządku, a ja według dokumentów zarabiam krocie. Bo przecież to mój sklep, na pieczątce jest moje imię i nazwisko.
Dostałam nakaz zapłaty 8 tys. zł za podatek. Jeśli nie zapłacę go w ciągu 7 dni, zabiorą mi je z konta. Tylko że jest koniec miesiąca, a na koncie pusto.
Udałam się na rozmowę do Urzędu Skarbowego. Pokazuję przelew z zeszłego miesiąca, mój jedyny przychód (nie dochód!) w wysokości 10200 zł i koszty. Wskazuję, że zostało 1800 zł po zapłaceniu wszystkiego. Jak mam więc zapłacić 8 tys.? Zapłacę – z kolejnego przelewu. Ale to są pieniądze na pensje dla pracowników, na ZUS i na moje opłaty niezwiązane z działalnością – mieszkanie i media.
To była moja najtrudniejsza wizyta w najgorszym urzędzie w tym kraju. Proszę o wyjaśnienie, o kontrolę, tłumaczę, że coś jest nie tak, bo nie mam i nigdy nie miałam takich pieniędzy. Ale w dokumentach widnieje coś innego – wiele osób by mi pozazdrościło takiej kasy. Pokazuję wydruki z konta – są nieważne. Dostaję ultimatum: albo płacę jakąś część, a resztę w układzie ratalnym, albo zabieramy z wynagrodzenia. Zgodziłam się.
Obdarcie z godności
Druki, które musiałam wypełnić w urzędzie, śnią mi się do dziś. Tacy ludzie jak ja – franczyzobiorcy bogaci na papierze, oszukani przez system stworzony przez jakiegoś ważniaka – są traktowani jak ludzie innej kategorii. Oświadczenie o stanie majątkowym – rubryka „wydatki”. Poza czynszem i mediami jest tylko jedzenie, bo tacy ludzie nie mają prawa do zakupu ubrań i obuwia. Fryzjer? Dobrodziejstwo dla nielicznych. Przez kilka miesięcy chodziłam w pękniętych okularach sklejonych taśmą klejącą, bo nie mogłam kupić takiego rarytasu (to nie jest jedzenie). Racje żywnościowe w przeliczeniu na dzień były niższe niż w więzieniu. „Miły pan” w urzędzie sprawdzał również moje wydatki za telefon i stwierdził, że powinnam zamienić abonament na doładowania – byłoby taniej, a zaoszczędzoną kwotę mogłam wpłacać na poczet długu do Urzędu Skarbowego. Kiedy zapytałam o pozostałe wydatki, poza jedzeniem, parsknął śmiechem i odpowiedział: nie ma.
Poczułam się jak obdarta z godności, pozbawiona wszelkich praw i skazana na płacenie czegoś, co nie jest moje. Gdzie jestem jako człowiek, dlaczego nie mam prawa do podstawowych potrzeb, dlaczego ktoś mi je odbiera? Nie umiałam się z tym pogodzić.
Świeże mi szkodzi
Przez kilka lat moimi posiłkami było to, co straciło ważność w sklepie. Narzucane przez sieć kwoty zamówień i produkty, które nie mają wzięcia, a muszą być dostępne, powodowały, że wiele towarów nie zostawało sprzedawanych. To, co się przeterminowało było moją stratą, więc żebym mogła zaoszczędzić, stało się moim jedzeniem. Często miałam myśli: czy klient kupi promocyjne pierogi, czy zostaną i będą na obiad? Jeśli kupił produkt po przecenie – miałam tylko 50%straty; jeśli nie kupił – strata wynosiła 100%, ale miałam co zjeść.
Mobbing
Przeżyłam w tej firmie wiele trudnych chwil i wiele razy nie starczało mi pieniędzy na zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb. Najtrudniejsze jednak było to, jak wraz z wieloma moimi znajomymi z sieci byliśmy traktowani przez partnerów do spraw sprzedaży, tj. osoby, które były łącznikami między nami a siecią i które miały nam pomagać prowadzić biznes, aby obie strony były zadowolone. Przez lata miałam ich 8 i wielokrotnie doświadczyłam z ich strony mobbingu. Jedna z partnerek przez swoje karygodne zachowania była nazywana „Helgą”, „gestapo”.
Krzyki, przekleństwa, nazywanie mnie głupią i nieudolną były na porządku dziennym, podobnie jak presja, brak zadowolenia i ciągłe wmawianie, że tylko ja nie potrafię sprzedać 20 batoników czy 100 bułek. Wielokrotnie moi pracownicy byli świadkami tego, jak byłam obrażana i jak szydzono ze mnie za moimi plecami.
Jestem silna, znosiłam to wszystko, a ponadto bałam się zamknięcia sklepu, rozliczenia i długu. W końcu z powodu ogromnego obciążenia zachorowałam – nie wytrzymał bark, uszkodziłam nerwy w splocie ramiennym. Nie miałam prawa do odpoczynku i możliwości pójścia na L4 (bo kto będzie pracował?). Gdy stałam przy kasie z unieruchomioną prawą ręką, ze łzami w oczach i ogromnie cierpiąc, powiedziałam wreszcie: koniec.
Ania
Ania to młoda, energiczna osoba, która do końca wierzyła, że współpraca z tą siecią przyniesie jakiś efekt. Kiedy rozmawiałyśmy, jej historia była kalką mojej – miała poważne problemy zdrowotne i trzykrotnie przekładała operację z powodu sklepu, bo przecież nie mogła leczyć się ot tak. Ona również próbowała interweniować – zgłaszała problemy podatkowe do firmy, jednak potraktowano ją jak głupią blondynkę. Jej plany i marzenia o spokojnym życiu, w którym wystarcza z miesiąca na miesiąc, szybko legły w gruzach. Po zamknięciu sklepu dług dla Urzędu Skarbowego wynosił 70 tys. zł.
Walka
Postanowiłam, że nie zostawię tej sprawy i będę domagać się wyjaśnienia kwestii podatkowej. Pokażę również, co wyprawiają partnerzy. Zgłaszałam sprawę do wielu instytucji w kraju i rozpoczęłam współpracę ze wspaniałym mecenasem. Było bardzo trudno, ale kiedy wyrzucali mnie drzwiami, wchodziłam oknem.
Poznałam na swojej drodze wielu ludzi, których historie, tak podobne do mojej, wpisywały się w słowa: to ludzie ludziom zgotowali ten los.
Dzięki wsparciu i ogromnej pomocy wspólnie z Anią założyłam Stowarzyszenie Ajentów i Franczyzobiorców. Walczymy o sprawiedliwość, o odzyskanie godności dla nas i dla tych, którzy przeszli przez to samo, co my. Będziemy również tworzyć kodeks dobrych praktyk franczyzowych i wpierać wszelkie działania na rzecz zmian w prawie, aby franczyza była cywilizowaną umową, a nie bezdusznym tworem ubezwłasnowolnienia.
Codziennie odbieram telefony z prośbą o pomoc. Dramatów ludzkich jest ogrom i nie ma na to mojej zgody! Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać… Tylko razem możemy więcej.