Według badań większość Polaków pozytywnie ocenia przynależność do Unii Europejskiej. Czy jednak naprawdę jesteśmy krajem „euroentuzjastów”? I czy Unia naprawdę jest wspólnotą, w której chcemy pozostać na dobre i na złe?
Poziom realnego entuzjazmu można byłoby sprawdzić, gdyby zapytać, ile osób chciałoby być w Unii, jeśli koszty tej przynależności przewyższałyby płynące z niej korzyści albo wiązałaby się ona z jakimiś wyrzeczeniami. Wspólnota na tym bowiem właśnie polega, że jesteśmy w niej niezależnie od tego, czy nam się to opłaca, czy nie. Jeśli jestem w organizacji tylko dlatego, że daje mi ona zyski, to odchodzę z niej, gdy przestaje mi się to kalkulować. To odróżnia organizacje biznesowe od wspólnot. Członkowie rodziny są ze sobą na dobre i na złe – nie wyrzucamy z domu małego dziecka, bo nie zarabia na życie. Pracujemy natomiast dla zysków; jeśli praca nie zapewnia nam odpowiedniego wynagrodzenia, to szukamy innej.
Unia – tak, ale na naszych warunkach
Tego rodzaju pytanie zostało zadane raz, w 2017 r. W sondażu IBRiS zapytano wówczas, czy Polska powinna opuścić Unię, gdyby konieczne było przyjęcie uchodźców z krajów muzułmańskich. Nieznaczna większość, 51% badanych, odpowiedziała wówczas twierdząco – stwierdziła, że tak, w takiej sytuacji powinniśmy wyjść z Unii. Możemy się zastanawiać, jakie byłyby wyniki sondażu, gdyby zapytać o inne kwestie, np. o to, czy Polska powinna pozostać w Unii, gdyby członkostwo wymagało od nas znaczących nakładów finansowych na wspieranie biedniejszych krajów. Można podejrzewać, że wyniki okazałyby się podobne jak w przypadku sondażu o uchodźcach.
Większość osób w Polsce traktuje więc UE raczej jako organizację biznesową, a nie wspólnotę. Do tej pory zyski przewyższały koszty, bilans jest na plus, więc przynależność się opłaca. Niektórzy są skłonni narzekać na tak cyniczne, pragmatyczne myślenie. Rzekomo lepiej byłoby, gdybyśmy mieli bardziej idealistyczne nastawienie, traktowali Europę jako wspólnotę wartości.
Jednak koncentracja na korzyściach nie jest czymś niezwykłym, typowym wyłącznie dla Polski. Unia z założenia miała być wspólnym rynkiem, a więc rodzajem stowarzyszenia biznesowego, które pozwoliło rozwiązać problemy gospodarcze państw członkowskich. Pod tym względem Unia okazała się sukcesem – doprowadziła do wzrostu gospodarczego. Naiwne jest przekonanie, że kraje „starej” Europy stworzyły Unię z miłości do jakichś wspólnych wartości. Był to raczej projekt mający na celu poprawę sytuacji gospodarczej, wygodny dla europejskich przedsiębiorstw i elit biznesowo-politycznych.
Również przyjęcie Polski do Unii nie wynikało z idealistycznej chęci pomocy i bezinteresownej miłości do nas, a raczej z rachunku ekonomicznego. Dla firm zachodnich opłacalny jest dostęp do polskiego rynku, możliwość sprzedaży towarów czy usług. Korzystna jest także możliwość zatrudniania pracowników za dużo niższe stawki i na gorszych warunkach niż w innych krajach. Tracą na tym co najwyżej pracownicy francuskich, niemieckich czy włoskich zakładów, bo ich miejsca pracy zostały przeniesione do Polski. Stąd trudno się dziwić, że w krajach „starej” Unii antyeuropejski populizm jest mocny wśród najgorzej zarabiających. Właściciele zachodnich przedsiębiorstw jednak zyskują, a to ich interes często wyznacza kierunki polityki unijnej.
Choć radykalni wrogowie UE krytykują ją jako projekt socjalistyczny, to Unia jest zbudowana właśnie na ograniczeniu ingerencji państw w gospodarkę i wzmacnianiu wolnego rynku. Zasadniczym celem Komisji Europejskiej jest zmniejszenie wsparcia państwa dla różnych gałęzi gospodarki. Polska nie może np. wspierać finansowo stoczni, nie powinien też tego robić żaden inny kraj. Regulacje rynkowe, na które tak narzekają krytycy Unii, mają charakter czysto praktyczny, służą ułatwieniu wymiany gospodarczej pomiędzy krajami. Gdyby nie wspólne normy, mielibyśmy regulacje na poziomie każdego kraju, co byłoby mniej wygodne. Polskiej firmie łatwiej jest sprzedawać towar w innym kraju europejskim, jeśli reguły na obcym rynku są takie same jak na polskim.
Budowa wspólnego wolnego rynku to jednak nie to samo co budowa wspólnoty, jest raczej czymś przeciwstawnym. Jednostki konkurujące na wolnym rynku nie mogą sobie pozwolić na wzajemną solidarność. I właśnie tej solidarności często w Unii brakuje. Kraje rywalizują ze sobą np. o to, kto przyciągnie korporacje niskimi podatkami. Na terenie Wspólnoty jest kilkanaście różnych stawek podatku CIT; niektóre kraje, np. Irlandia, mają bardzo niskie stawki tego podatku, co skłania firmy do przenoszenia działalności z innych państw na Zieloną Wyspę.
Jednym z najdrastyczniejszych przykładów tego braku solidarności był kryzys ekonomiczny w 2009 r. Gdyby Europa była realną wspólnotą, to w obliczu kłopotów jej słabsi członkowie powinni otrzymać wsparcie od mocniejszych. Tymczasem gdy Grecja znalazła się w tarapatach, w kraju nastąpił krach gospodarczy, rząd był zmuszony do obniżania emerytur, Niemcy i inne państwa UE były skoncentrowane przede wszystkim na tym, by jak najmniej dopłacić do Grecji. W Niemczech czy Holandii – bogatych krajach, które przechodziły przez kryzys znacznie łagodniej – dominowały nastroje niechęci do leniwych Greków, którzy rzekomo zaciągali zbyt wielkie długi.
Polexit, bo prąd jest drogi
Skoro Europa nie jest dziś wspólnotą, lecz związkiem czysto biznesowym, to warto zapytać, co się stanie, jeśli rachunek ekonomiczny zacznie pokazywać inne parametry niż obecnie – gdy koszty zaczną przeważać nad zyskami.
Wbrew pozorom sytuacja taka wcale nie musi należeć do nierealistycznego science fiction. Korzyści ze wspólnego rynku raczej zostaną i trudno sobie wyobrazić, by zniknęły w krótkim czasie. Co do funduszy unijnych, sytuacja jest jednak zgoła odmienna. Już teraz fundusze unijne będą ograniczone w stosunku do poprzedniej perspektywy budżetowej, a w miarę wzrostu zamożności Polski ilość środków przeznaczonych na niwelowanie nierówności między Polską a krajami „starej” Unii będzie jeszcze mniejsza.
Wyzwaniem będą koszty transformacji energetycznej. Zmiany klimatu są nieubłagane. Konieczne jest odchodzenie od energetyki opartej na węglu w stronę OZE czy atomu. Przebudowę polskiej energetyki należało rozpocząć w 2005 r. Już wtedy było wiadomo, że należy rezygnować z węgla. Niestety każdy kolejny centroprawicowy rząd – zarówno PO, jak i PiS – traktował raporty i prognozy naukowe jako ekologiczne lewackie fanaberie. Podobnie jak w większości kwestii, także w tej Donald Tusk nie różnił się wiele od Mateusza Morawieckiego. W efekcie Polska jest dzisiaj wśród największych emitentów CO2 w Europie. Mamy też najbrudniejszą elektrownię na świecie – w Bełchatowie. W 2018 r. wysunęła się na pierwsze miejsce pod względem emisji CO2 na całym globie, emituje tyle CO2 co cała Nowa Zelandia.
Koszty transformacji energetycznej będą ogromne. Należy je ponieść niezależnie od tego, czy jesteśmy w Unii, czy nie, ale UE wymaga od nas realizacji określonych celów, jeśli chodzi o ograniczenie emisji CO2. Nowy Zielony Ład, czyli program finansowego wsparcia inwestycji w energetykę w Europie, zakłada wsparcie także polskich projektów. Na razie jednak tych pieniędzy nie ma. Są za to coraz wyższe rachunki za prąd, które wynikają z polityki unijnej. Nie wiadomo, jaką część kosztów modernizacji energetyki poniosą polscy podatnicy, a jaką pokryją dotacje unijne. Znacząco wpłynie to na rachunek ekonomiczny, bo nagle może się okazać, że wyrzeczenia związane z ambitnymi planami ekologicznymi sprawią, że bilans przynależności do Unii nie będzie już tak korzystny. Czy ludzie zachowają tak pozytywne nastawienie do UE, jeśli realizacja unijnej polityki klimatycznej będzie oznaczała coraz wyższe rachunki? Na pewno będzie to ważny temat polityczny, wykorzystywany przez polityków prawicy. Jak odpowiedzą na to lewica i sama Unia?
Choć wyjście Polski ze Wspólnoty wydaje się dziś całkowicie nierealne i nieopłacalne – nie chce tego żadna partia (zarzuty o dążenie do polexitu to tylko element bieżącej gry politycznej) – to spadek entuzjazmu wobec Unii jest całkiem prawdopodobnym scenariuszem.
Z drugiej strony warto się zastanowić, czy możliwa jest w ogóle inna Unia Europejska. Inna, czyli taka, która nie jest jedynie organizacją biznesową służącą wielkim korporacjom, a raczej realną wspólnotą, gdzie silniejsi wspierają słabszych i gdzie konkurencja nie przysłania wzajemnej solidarności. Działania dla środowiska naturalnego mogłyby być czymś, co podejmujemy z własnej woli, ze względu na długoterminowe korzyści dla każdego człowieka. W końcu w interesie każdego jest to, by nasze dzieci mieszkały w świecie bez ekstremalnych zjawisk pogodowych, powodzi, mórz zalewających nadmorskie miasta czy bezlitosnych upałów – a wszystko to grozi nam, jeśli nie będziemy działać teraz. Takie myślenie wymaga jednak zerwania z logiką wolnego rynku, która wciąż dominuje w większości spraw europejskich. Wymaga też, by kraje bogatsze naprawdę bezinteresownie wspierały kraje biedniejsze, których nie stać na to, by zainwestować setki miliardów euro w zielone technologie.