Niektórzy uwielbiają przypisywać człowiekowi sprawczość i wolną wolę, które mają powodować, że może on stać się kimkolwiek tylko zapragnie. Meandrowanie między kolejnymi życiowymi wyzwaniami postrzegają jako grę komputerową, w której uczestnictwo jest wyzwaniem, ale daje także dreszczyk emocji. Ale prawda jest taka, że jesteśmy biedni, bo splot czynników ekonomicznych, społecznych i strukturalnych czuwa nad tym, byśmy nigdy nie uciekli z zaklętego kręgu ubóstwa.
Wolnościowe i „zdroworozsądkowe” konstrukty relacji pomiędzy bogactwem a biedą są oparte na całkowicie fałszywych założeniach, przy czym tym, którzy „coś mają” lub żyją z pracy cudzych rąk, wygodnie jest uznawać je za jedyne słuszne. Dla tych, którym „się nie udało”, społeczeństwo ma cały wachlarz pouczeń i napomnień. Trzeba było wcześniej wstawać, dalej dojeżdżać. Już w życiu płodowym należało zapisać się na kurs programowania. Od kiedy tylko oddychamy aż do dnia, gdy składamy u kolejnego pracodawcy jeszcze pachnące świeżym drukiem CV, powinniśmy kierować wszystkie swoje myśli i dążenia ku temu momentowi. Szkolić się, doszkalać, kształcić, dowiadywać. Nawiązywać kontakty, interesować się swoją dziedziną (ale nie za mocno, bo to fiksacja – na wszelki wypadek należy także opanować kilka pokrewnych), wiedzieć, co w zawodowej trawie piszczy. Być rzutkim, żwawym, oddanym pracy, a jednocześnie elastycznym, giętkim, gotowym na „zmiany i wyzwania” oraz „pracę pod presją czasu”.
Takie konstrukcje pożądanego podejścia do kształcenia się i pracy są mocno wspierane przez kapitalizm i rynek, które żerują nie tylko na naszych umiejętnościach, ale także na niedostatkach, kompleksach i poczuciu bezsilności. Ostateczny i jedyny cel pracy w gospodarce kapitalistycznej to zapędzenie nas do wykonywania obowiązków za jak najniższą stawkę i w jak najefektywniejszy sposób. Temu celowi służą wszystkie wizje pracy, coachingi „jak stać się lepszym pracownikiem” i wszelka oficjalna propaganda. Jednocześnie jednak wmawia nam się wysoką sprawczość i spory poziom samostanowienia, w myśl których zarówno sukces, jak i jego brak są wyłącznie naszą winą i naszą sprawą. To nie psychologiczne wyjaśnienia podejścia społeczeństwa do etyki pracy – to przyrodzona cecha etyki wolnego rynku, na którym praca jest takim samym towarem jak kasza czy buty.
Wcześniej wstawać, bardziej się starać
Pierwszy i podstawowy czynnik ubóstwa to pochodzenie społeczne, czyli klasowe. O ile PRL starał się przeorać polską przedwojenną klasowość i dał dzieciom robotników szanse na wykształcenie, mieszkanie i pracę z dala od suwnicy, o tyle zaistnienie społeczeństwa bezklasowego jest kłamstwem i mirażem. Polska była i jest krajem sporych nierówności społecznych, których istnienie uwypukliły zwłaszcza bolesne czasy III RP. Są województwa, powiaty, miasta i dzielnice, mieszkanie w których determinuje w określony sposób całą naszą drogę życiową, a „lepsze życie” można sobie pooglądać w serialach TVN. Są miejsca, w których mieszkańcy nie mają własnej łazienki (w Polsce nie ma jej aż 10% rodzin!), ścieżka wykształcenia to rejonowa szkoła i pójście do pracy jak najszybciej – albo emigracja. Są wsie, z których do ginekologa czy pulmonologa jest 40 km.
Nierówności te pogłębiają się zamiast być zasypywane, przy czym właściwie nikomu nie zależy na ich aktywnym niwelowaniu. Liberalna wykładnia przerzuca obowiązek rozwoju i „wyjścia z biedy” na samego pracownika, podrzucając mu ewentualnie nierealne rozwiązania. Na nic jednak upomnienia i wytykanie palcami, gdy kupienie biletu na PKS do miasta stanowi finansowe i logistyczne wyzwanie.
Praca jest, ale nie tutaj
Ogromną rolę w utrwalaniu strukturalnej biedy odgrywa tzw. czynnik geograficzny, czyli to, gdzie się urodziliśmy i gdzie mieszkamy. Argumenty „wolnościowe” sugerują, że nikt nikogo nigdzie na siłę nie trzyma – ani w pracy, ani w szkole, ani w mieście. Nie stały one nawet obok prawdy i praktyki – bardzo często coś „trzyma nas” w pewnej okolicy, warunkach czy układzie rodzinnym – ale dla bardzo wielu osób wygodnie jest w nie wierzyć. Drapieżny kapitalizm w wydaniu III RP nie proponuje jednocześnie żadnych realnych rozwiązań na miejscu. Jedyną wskazówką wydaje się zatem „wyjedź”. W tej optyce, jeśli ktoś miał pecha urodzić się w niewielkiej miejscowości, ideałem (a często i jedynym rozwiązaniem) jest z niej wyjechać lub dojeżdżać kilkadziesiąt kilometrów do pracy czy szkoły w większym mieście. Nikt nie liczy kosztów społecznych, emocjonalnych i finansowych takich decyzji. „Ucieczka” z małego ku większemu jest zawsze traktowana jako sukces – a przynajmniej wstęp do niego. Tak samo jest z emigracją ekonomiczną, która od zawsze była postrzegana jako triumfalny pochód ku lepszemu światu i większym pieniądzom, a nie jako to, czym w istocie jest, czyli rozpaczliwą ucieczką przed pogarszającymi się warunkami życia.
Przekonanie, że zarówno sukces, jak i porażka są indywidualne – personalnie zawinione, a także przynoszące wyłącznie jednostkowe skutki – ma ogromne negatywne konsekwencje dla polityki społecznej i postrzegania sytuacji całych grup obywateli. Jeśli „każdy może, gdy tylko się postara”, a ci, którym „nie wyszło”, nie starali się wystarczająco mocno, to dyskusja o strukturalnych problemach staje się bezzasadna, bo teoretycznie nie istnieje żadna struktura do analizy. Wiele liberalnych mózgów i komentatorów z klas pozaludowych zdaje się uważać, że tak właśnie jest: mamy pojedynczych ludzi, którym „się nie chciało”, bo są „uparci” albo „leniwi”. Fakt, że takich osób jest sporo i że mieszkają one w konkretnych regionach, które przeszły przez konkretne trudności, budzi tylko przelotne zainteresowanie. Prymat poczucia własnej woli, która góry przenosi, jest w Polsce najsilniejszy. A skoro nie ma strukturalnych problemów, lecz tylko „jacyś ludzie”, to nie potrzeba też systemowych rozwiązań. Takie podejście nie uwzględnia geografii, wieku ani płci. Wzięliby się za robotę, to mieliby lepsze perspektywy.
Kto oszczędza, ten ma
W myśl jednego ze skompromitowanych już praw ekonomii klasycznej stosunki kapitalistyczne to kult oszczędności indywidualnej. Mówi ono, że dobrobyt bierze się wyłącznie z „ciężkiej pracy” i odkładania każdego grosza do skarpety. Uważa się zatem, że osoby ubogie powinny długo i z poświęceniem pracować, daleko dojeżdżać, a zarobione pieniądze oszczędzać na czarną godzinę. Etyka kapitalizmu zakłada, że dobrobyt można zbudować od zera, milczy jednak o zaspokajaniu podstawowych potrzeb (z czego?), gdy każdy zarobiony grosz jest odkładany. Milczy też o tym, że ci, którym „się udało”, często mieli coś już na starcie: poduszkę finansową od rodziny, zasoby w postaci własnościowego mieszkania czy choćby mieszkali w okolicy, w której było więcej możliwości edukacyjnych i zarobkowych. Logika kapitalistycznego wyścigu o pieniądze i prestiż jest nielogiczna już od linii startowej – jedni wystartowali wcześniej, i to na cudzych plecach, a inni wloką za sobą liczne kule u nogi i poruszają się znacznie wolniej. Nie ma bardziej szkodliwego myślenia niż to, zgodnie z którym „każdy może, trzeba tylko się postarać”. Niektórzy starają się całe życie i spadają dokładnie w to samo miejsce.
Bieda biedę rodzi
O naszej pozycji na drabinie społecznej decyduje wiele czynników rozgrywających się przed naszym urodzeniem lub w ogóle poza nami. Karty zostały rozdane zanim przekroczyliśmy próg szkoły podstawowej. Na naszą pozycję klasową wpływa odległość od miasta, dostęp do publicznej ochrony zdrowia, środki przeznaczane na dodatkowe zajęcia oraz żywienie, możliwość wypoczynku czy atmosfera w rodzinie i samopoczucie rodziców. Teoretycznie nie wszystkie z nich da się wycenić, w praktyce jednak kapitalizm wycenia je bardzo dokładnie – i przelicza na szanse na przyszły spokój w życiu. Lub, częściej, ich brak.
Założenie, że wszyscy mogą i powinni być bogaci, mieszkać w stolicy i pracować w IT to kolejne kłamstwo kapitalizmu, chyba najbardziej ordynarne i grubymi nićmi szyte. Kapitalizm wcale tego nie chce i nie potrzebuje. Potrzebni mu są pracownicy niewykwalifikowani, którym można płacić niskie stawki i wymieniać ich na życzenie. Potrzebne są mu zmęczone masy w magazynach Amazona i specjalnych strefach ekonomicznych, studentki za barem zatrudnione na śmieciówkach i niezorientowani w prawie pracy imigranci. Kapitalizm karmi nas obietnicami awansu za ciężką pracę, ale wcale nie chce, byśmy zbyt wyraźnie przekraczali granice swojej klasy.
Proteza pomocy
Indywidualistycznemu podejściu do finansowego sukcesu i porażki sekunduje indywidualistyczne podejście do pomocy, w myśl którego jedynym z kluczowych rozwiązań jest dobroczynność prywatna. Ludzie ubodzy czy chorzy są zobligowani do zakładania zbiórek na realizację swoich najbardziej podstawowych potrzeb i czekania na „ludzki gest” kogoś, kto ma więcej środków. Taka prywatyzacja pomocy to działanie, które jest bardzo szkodliwe na wielu poziomach. Polska publiczna pomoc społeczna działa tak, jak może w określonych warunkach ekonomicznych – oferuje niewielkie wsparcie, a wymaga ogromnego zaangażowania od beneficjentów. Oparta jest na zasadach kary i nagrody – daje i odbiera. Cały system wymaga przebudowy, ale przede wszystkim większej ilości środków i nowego podejścia, które zakładałoby wprost, że osobom potrzebującym należy się znaczna, a nie śladowa pomoc, a jednym z pierwszych kroków powinno być przyznanie im dachu nad głową.
Flagowy program PiS-u, Rodzina 500+, odmienił na lepsze życie setek tysięcy rodzin. Prosty trik – dosypanie komuś gotówki na dowolny cel – sprawił, że mnóstwo dzieci zyskało potrzebne rzeczy, a ich rodzice oddech. Nie dziwią zatem wypowiedzi typu: PiS pierwszy dostrzegł biednego człowieka – bo tak było. Liberalizm III RP oferował krótki łańcuch i pustą miskę, a także wiele miraży i obietnic, „jeśli się postarasz”. Dopiero ten program pokazał, jak wielu rodzinom rozpaczliwie brakowało gotówki, czyli jak niskie były płace i jak fasadowa wszelka pomoc państwa. Rządy nawet nie udawały, że realizują jakąś politykę społeczną. Czy ten program wystarczy? Nie, bo są grupy, których nie objął. Pokazał jednak, że pierwszym krokiem ku wyjściu z ubóstwa są wydatki, a nie indywidualna oszczędność.