Dlaczego coraz więcej ludzi cierpi z powodu chorób psychicznych? Czy problem tkwi wyłącznie w mózgu osoby zgłaszającej się z problemami, czy nauka ignoruje jakiś ważny element układanki, uniemożliwiając w ten sposób skuteczne leczenie?
Troszeczkę wiary mieć, czy Deprim to dobry lek?
Trochę nadziei mieć, czy Xanax to dobry lek?
Trochę miłości mieć, czy Prozac to dobry lek?
i sensu trochę mieć, bo lepiej jest, jak widać sens.
Halomoto, Sami Muzycy
Cierpimy coraz częściej – z zaburzeniami psychicznymi boryka się coraz więcej ludzi, a leczenie okazuje się nie tak skuteczne, jak tego byśmy chcieli i zgodnie z tym, co nam obiecywano. Przez dekady psychologia i neuronauki poszukiwały źródła problemów psychicznych wychodząc z założenia, że znajduje się ono w ludzkim mózgu – już nawet nie w szeroko pojmowanym „umyśle”, a stricte najważniejszym narządzie ludzkiego układu nerwowego. Naukowcy przeprowadzili tysiące eksperymentów opartych na tezie, że kiedy w organizmie brakuje jakiejś substancji, zaczynają się problemy, albo wręcz rodzimy się z biologicznymi predyspozycjami do cierpienia. Takie podejście doprowadziło nas do momentu, w którym przyjęło się za pewnik, iż problem tkwi w nas samych i jesteśmy w stanie go rozwiązać np. przy pomocy jakiegoś leku. Zredukowaliśmy niezwykle złożoną rzeczywistość wewnętrznych przeżyć psychicznych do fizjologii czy wręcz mechaniki. Wraz z upowszechnianiem się tego podejścia pojawiły się nowe zagrożenia. Rynek farmaceutyków obiecujących „wyzdrowienie” eksplodował. Leki psychotropowe obecnie zażywa tak duża część populacji na świecie, że każda informacja o wstrzymaniu ich dostaw lub produkcji przeraża setki milionów zależnych od nich pacjentów.
Ta ekspercka, „zmedykalizowana” opowieść o biomedycznych przyczynach poszczególnych stanów psychicznych zdaje się jednak słabnąć. W drugiej połowie 2022 r. opublikowano wyniki szeroko zakrojonej analizy przeprowadzanych przez dekady badań, z której wynika, iż nie ma przekonujących dowodów na to, że depresja jest spowodowana anomaliami serotoninowymi, zwłaszcza niższym poziomem lub zmniejszoną aktywnością serotoniny. Konsekwencją tych wniosków jest podważenie zasadności stosowania najpopularniejszej w psychiatrii metody walki z depresją, czyli podawania pacjentom leków typu SSRI. Wyniki badań Joanny Moncrieff wywracają rzeczywistość do góry nogami, obalają dogmaty i wywołują dyskomfort u tych, którzy uwierzyli w dotychczasowe ustalenia i konsensus o biologicznym podłożu depresji. Cechą postępu naukowego jest nieustanne weryfikowanie i podważanie, szczególnie wtedy, gdy nie jesteśmy zadowoleni z obecnego stanu rzeczy lub nie mamy pewności w kluczowych kwestiach – tak jak w przypadku postępów w dziedzinie zdrowia psychicznego i pogarszającej się kondycji psychicznej społeczeństwa. Takie wywrotowe momenty są dobrą okazją do zwrócenia uwagi na inne czynniki wpływające na pogarszający się stan psychiczny ludzi na całym świecie. Jak wskazuje coraz liczniejsze grono psychologów, powinniśmy częściej brać pod uwagę warunki, w których żyją cierpiące jednostki, a nie tylko ich mózgi wyjęte z całego życiowego kontekstu.
Choć przywołane wyżej badanie dotyczyło bezpośrednio depresji i podało w wątpliwość zasadność terapii farmakologicznej określonymi substancjami, mechanizm decyzyjny o podaniu leków działa tak samo w przypadku większości diagnoz psychiatrycznych, np jak w przypadku lęku, który, podobnie jak depresję, zgłasza coraz więcej ludzi na całym świecie. Od 3 dekad na poczucie lęku przepisuje się coraz więcej benzodiazepin. Z góry zakłada się, że problem tkwi w jednostce, która nie potrafi się dostosować do warunków życia i okoliczności, jest „zbyt wrażliwa”, a w konsekwencji doświadcza przykrych stanów emocjonalnych. Pomimo wzrostu liczby zgłaszających się pacjentów, co mogłoby wskazywać na nieskuteczność stosowanych metod terapeutycznych, w debacie publicznej na problem ten zwraca się uwagę zbyt rzadko. Spróbujmy to zatem zrobić w tym miejscu i poszukajmy innych możliwych przyczyn naszych lęków, apatii, wycofania i stanów depresyjnych.
Czy żyjemy w najlepszym z możliwych światów?
Dziś całą odpowiedzialność za stan psychiczny każe się ponosić konkretnym cierpiącym osobom. A gdybyśmy odrzucili taką perspektywę? Ostrze krytyki powinniśmy zwrócić także w stronę systemu i środowiska, tj. całej rzeczywistości, w której na co dzień musimy funkcjonować. Los wrzuca każdą i każdego z nas w określone warunki życiowe, w doskonałej większości ukształtowane przez splot czynników bezpośrednio od nas niezależnych – poczynając od miejsca, w którym się rodzimy, przez to, z jakiej wywodzimy się rodziny i jaki jest jej status ekonomiczny, aż po nasze indywidualne predyspozycje, możliwości, talenty, ale i ograniczenia, których nie da się przezwyciężyć odbyciem kursu rozwoju osobistego. Wielu chciałoby nam wmówić, że jesteśmy w stanie osiągnąć wszystko – wystarczy tylko bardzo tego chcieć, ciężko pracować i mocno się starać. Badania pokazują jednak, że tak nie jest. Ogromną rolę w odnoszeniu tego, co powszechnie uznaje się za „życiowy sukces”, pełni po prostu szczęście, czyli przypadek, zbieg okoliczności i znajdowanie się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, a nie dokładne trzymanie się planu.
Niezwykle istotny jest także czynnik ekonomiczny. Życie większości z nas podporządkowane jest zdobyciu pieniędzy na przetrwanie i ekonomiczny rozwój, zaś cały system społeczny skupiony jest głównie wokół tego skomplikowanego procesu, którego reguły ustala kapitalizm. Generuje to cały szereg negatywnych zjawisk, które mają bardzo duży wpływ na nasz dobrostan. Reguły rynkowe tylko pozornie dotyczą wyłącznie kwestii gospodarczych. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że istnieje jakaś abstrakcyjna rzeczywistość ekonomiczna poza naszym codziennym, bezpośrednim doświadczeniem. Działa ona na zasadzie permanentnej konkurencji i dążenia do wzrostu, oczywiście w kategoriach finansowych. Każdy podmiot gospodarczy funkcjonujący w tym systemie rywalizuje z innymi. To nic innego, jak współczesna kapitalistyczna dżungla, która sprawia pozory nowoczesnej, racjonalnej, uregulowanej i bardzo ludzkiej. Bierzemy udział w codziennej walce o zasoby, które są ograniczone, a niektóre jednostki mają narzędzia i warunki do tego, by mieć ich niewspółmiernie dużo, o wiele więcej od całej reszty.
Konkurencja na poziomie gospodarczym przekłada się na rywalizację na poziomie społecznym i indywidualnym. Atmosfera wyścigu jest nieodłącznym elementem naszego życia, choć na horyzoncie nie pojawia się żadna meta ani żaden konkretny cel. W kapitalizmie finisz nie jest zdefiniowany, a wyścig nie ma końca. Wyczerpuje on zasoby naturalne, a w końcu także i nas. Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy zaprzęgnięci w pochłaniającą konsumpcję. Kapitalizm jest w stanie zawłaszczyć każdą sferę życia społecznego i sprzedawać ją jak towar. Wytwarza w nas potrzeby, których do tej pory nie mieliśmy, co chwilę pokazuje, że jest coś nowego do kupienia. Z jednej strony ogromna liczba przedmiotów jest dla nas zbędna, ale z drugiej, aby zrealizować również potrzeby podstawowe, musimy ciężko pracować. Żywność czy dach nad głową w naszej rzeczywistości nie są gwarantowane, nie uzyskujemy też przy tym żadnej pomocy. Wraz z rozwojem technologii złożoność rzeczywistości wzrosła tak bardzo, że trudno się w niej odnaleźć, stała się dla nas nieprzyjazna, co szczególnie odbija się na naszym zdrowiu psychicznym. W połączeniu z presją ekonomiczną i ciągle rosnącym tempem życia, wytwarza ona warunki wręcz uniemożliwiające codzienne funkcjonowanie bez strachu, długotrwałego lęku i obniżonego nastroju.
Złożoność rzeczywistości sprawia, że czujemy się przytłoczeni nadmiarem bodźców. Nadzieje, które pokładaliśmy w rozwoju technologicznym oraz Internecie, zostały zastąpione obawami o to, jaki wpływ mają one na nasze samopoczucie. Dzisiaj wiemy, że do hurraoptymizmu technoentuzjastów należy podchodzić sceptycznie. Narzędzia, które miały zmienić świat w „globalną wioskę”, stały się miejscem, w którym pączkuje niezweryfikowana wiedza, fake newsy oraz plemienna nienawiść podsycana przez grupy interesu, które mają w tym swój polityczny cel. Wirtualność nie zastąpiła, lecz zdominowała relacje międzyludzkie spoza Internetu, a powierzchowność i skupienie na kreowaniu własnego wizerunku są dzisiaj bardziej realne niż życie offline. Między tymi dwiema rzeczywistościami bardzo trudno zachować równowagę. Trudno też nie uczestniczyć w życiu i tak funkcjonującej powszechnej kulturze komunikacji. Pojawia się jednak coraz więcej badań sugerujących, że nie da się zastąpić prawdziwych interakcji i głębokich relacji, a wirtualna rzeczywistość, w której nieustannie porównujemy się do niedoścignionych ideałów, ma na nas destruktywny wpływ i pogłębia naszą izolację. Większość doświadczenia życiowego tak naprawdę odbywa się w naszym umyśle – to on przetwarza i nadaje ostateczny kształt i znaczenie wszystkim bodźcom, które odbieramy zmysłami; pisze historię. Biorąc to pod uwagę, powinniśmy jeszcze ostrożniej podchodzić do social mediów i Internetu, które dodatkowo pogłębiają sytuację fizycznego dystansu względem innych ludzi i jednoczesnego życia w narastającym gąszczu informacji i komentarzy anonimowych osób, które nasz układ poznawczy jest zmuszony przetwarzać. To dla mózgu nienaturalna sytuacja, gdyż nie zdążył się on do niej przystosować w procesie ewolucji.
Zdrowie psychiczne jest polityczne
Znakiem naszych czasów stały się niepewność jutra, brak stabilności ekonomicznej, a w efekcie – kontroli nad własnym życiem oraz niemożliwość planowania, które wpędzają nas w lęk i poczucie bezsensu. W konsekwencji trudno czerpać radość z życia. Nie pocieszają nas również doniesienia ze świata, a perspektywa życia na Ziemi przedstawia się bardzo „gorąco”. Promowana jest postawa wycofywania się do sfery prywatnej oraz kultywowania działalności wspierającej wzrost ekonomiczny i bogacenie się. Kultura codzienności, krótko mówiąc, wspiera egoizm niejednokrotnie ukryty za hasłami takimi jak „samorozwój”, ale też trudniejsze na pierwszy rzut oka do rozszyfrowania „pozytywne nastawienie”. Prawdziwym przesłaniem tych sloganów jest bowiem oczekiwanie toksycznej „pozytywnej” ignorancji, obojętności na przykre zjawiska, które wydarzają się dookoła nas i w naszym życiu. Odpowiedzialnością za biedę, nierówności ekonomiczne i cierpienie innych ludzi, dopóki nie dotyczą nas bezpośrednio, często obarczamy wyłącznie tych, którzy cierpią, w karze za niedostateczną zaradność czy wrażliwość. Odtrutką na taką rzeczywistość musi być wspólne zaangażowanie i opór przeciwko redukowaniu człowieka i jego potrzeb do ciągłego realizowania wielkiego planu gospodarczego i rozwojowego. Społeczeństwo zindywidualizowanych jednostek musi stać się bardziej polityczną i świadomą negatywnych procesów wspólnotą będącą w stanie zaproponować lepsze rozwiązania i zbudować bardziej przyjazny do życia świat, w którym łatwiej będzie zachować psychiczną równowagę.
Dużo zależy także od nauki. Należy przesunąć środek ciężkości z perspektywy biomedycznej i „chorych mózgów” jednostek w stronę kontekstu, w którym one żyją – rzeczywistości społecznej, politycznej i kultury, czyli tam, gdzie problemy zazwyczaj biorą swój początek. Uwzględnienie tych czynników pozwoliłoby na skuteczniejszą terapię i być może dało zaczyn do budowy bardziej sprawiedliwego systemu ekonomicznego, który nie eksploatowałby ludzi tak bardzo, jak dziś.
Dla jasności warto podkreślić, że wskazywanie na daleko posuniętą medykalizację problemów społecznych i politycznych nie stoi w sprzeczności z uznaniem, że takie problemy wytwarzają rzeczywiste „stany biologiczne”; oznacza raczej zadawanie poważnych pytań o przyczyny tych stanów. Podobnie uważa Danielle Carr z Uniwersytetu Kalifornijskiego, która w swoim eseju dla „The New York Timesa” pisze:
Istnieją społeczne determinanty zdrowia – skuteczne długoterminowe rozwiązania wielu zmedykalizowanych problemów wymagają środków niemedycznych – to znaczy politycznych środków. Wszyscy chętnie przyznajemy, że w przypadku chorób takich jak cukrzyca i nadciśnienie – chorób o bardzo jasnej podstawie biologicznej – organizm jednostki jest tylko częścią rzeczywistości przyczynowej choroby. Skuteczne leczenie pierwotnej przyczyny „epidemii” cukrzycy, na przykład, odbywałoby się na poziomie poważnych zmian infrastrukturalnych w dostępnej diecie i poziomie aktywności fizycznej populacji, a nie przez rzucanie leków lub przelewanie funduszy na kliniki, które pomagają ludziom poprawiać wybory konsumenckie w supermarketach wypełnionych niekontrolowanej jakości niezdrową żywnością. O ile konsensus dotyczący zdrowia publicznego w kwestii cukrzycy zmienił się nieco w odpowiedzi na to, co wiemy, niezwykle trudno jest osiągnąć to samo, jeśli chodzi o zdrowie psychiczne.
Poprzez medykalizujący się język psychiatryczny do codziennego użycia weszły takie terminy, jak „epidemia depresji” czy „choroba jak każda inna”, które sugerują już nie tylko potrzebę leczenia, ale określoną procedurę medyczną, jak przy „każdej innej” chorobie. Jednak w świetle poczynionych tu rozważań oraz pojawiających się nowych dowodów naukowych wydaje się, że sprowadzanie cierpienia psychicznego do dokładnie opisanej pozycji na liście chorób ICD-10 jest nie tylko niedostateczne, ale też nie pomaga w rozwiązywaniu ciągle rosnącego problemu. Stoją zatem przed nami wyzwania na poziomie zarówno instytucjonalnym i systemowym, jak i społecznym. Skoro widzimy, że rzeczywistość, w której żyjemy (a przynajmniej niektóre sfery naszego codziennego życia), doprowadza coraz większą liczbę ludzi do nieszczęścia, odpowiedzią nie może być wyłącznie kolejna tabletka, która w zachodniej cywilizacji zdaje się pełnić rolę współczesnego opium z metafory Karola Marksa – co prawda wycisza złe samopoczucie i emocje wywołujące cierpienie (do czego mamy oczywiście prawo), ale zupełnie nie dotyka źródła i przyczyn naszego cierpienia, a dodatkowo odwraca od nich naszą uwagę.