Press "Enter" to skip to content

Walka klasowa widelcem i nożem

O tym, co, gdzie i jak jemy, oraz o tym, ile kosztowało nasze jedzenie, decyduje klasa społeczna, w której się sytuujemy, warunki, w jakich się wychowaliśmy, a także charakter wykonywanego obecnie zawodu. Droga produktów na nasz talerz i do naszego żołądka jest więc determinowana przede wszystkim pozycją klasową, a jej pierwszym i często jedynym krokiem nie jest wcale decyzja o tym, na co mamy ochotę.

Skomplikowane, może nawet przekombinowane? Wcale nie. Zastanówmy się przez chwilę nad tym, co jedzą osoby żyjące w ciągłym pośpiechu, a przy tym mające niewielkie środki finansowe na zakup żywności i innych potrzebnych produktów. Pomyślmy, czy szeroko komentowane przez nieznajomych wybory żywnościowe pracującej w magazynie kobiety, która na spacerze karmi dziecko tanimi parówkami i kolorowymi chrupkami pełnymi groźnych „E”, bo nie stać jej na lepsze, przemyślane, a zatem droższe jedzenie – czy są one tak naprawdę jej wolnymi wyborami. Wyobraźmy sobie sytuację osoby ze znaczną nadwagą, której kapitalizm jednocześnie każe natychmiast schudnąć (bo w XXI w. otyła, niewysportowana sylwetka uchodzi za nieestetyczną i wręcz zakazaną), a jednocześnie kusi ją dostępnością szerokiego wachlarzu tanich, pustych, ale smacznych kalorii, które są pod ręką, pocieszają, nie kosztują wiele i nie trzeba po nie daleko iść. Tak, to nie jest wielki sekret – zarówno zdrowe odżywianie, jak i zdrowe, wyraźne schudnięcie wymagają nakładów pieniężnych, czasu, systematyczności i wiedzy. Czyli właściwie wszystkiego, czego ciężko pracujący i żyjący z dnia na dzień z obawą, czy da się w tym miesiącu opłacić rachunki, po prostu nie mają.

Klasa średnia – arbiter zdrowia?

Zachodnia klasa średnia uczyniła z dystynkcji żywnościowej kolejny oręż do „walki z biedotą”. Tak jak poucza nas w kwestii jakości rozrywek kulturalnych, doboru lektur i adekwatności ubioru, tak pragnie wyżyć się również na polu doradztwa kulinarno-dietetycznego wskazując nam, co „można” jeść, a czego absolutnie nie wolno, bo jest to „śmieć”. Słowami kluczowymi są tutaj przymiotniki „niezdrowy” oraz „szkodliwy”. To za ich pomocą przedstawiciele klas wyższych – i aspirujący do nich – budują poczucie pewności siebie utwierdzając się w swoich właściwych decyzjach o wyborze diety pudełkowej, o zawartości koszyka sklepowego czy wyborze stylu życia zero waste (który jest kosztowny, wymaga zakupu gadżetów, a także odpowiednich nakładów czasu i planowania – a kto w polskim kapitalizmie Anno Domini 2020 dysponuje czasem na tego typu aktywność? Na pewno nie kasjerka z Pepco). To za sprawą ludzi z klasy średniej – głównie matek – Internet pęka w szwach od gorących dyskusji i zajadłych komentarzy oraz złośliwości wymierzonych w kierunku innych. W jaki sposób?

  • Patrzcie: gruba, a je burgera.
  • Patrzcie: chyba dziecku obiadu w domu nie dają, bo poszło na taniego hot doga do Żabki; ja bym nigdy nie pozwoliła.
  • U nas woda tylko z dzbanka Britta z filtrem.
  • Nasze dzieci nie znają smaku cukru.
  • U nas gluten je się od święta.
  • Jak ona może palić przy dzieciach?

Jedzenie i niejedzenie jest zatem kolejnym sposobem na dyscyplinowanie klas niższych przez wyższe. Podchwytywane z Zachodu trendy – weganizm, nowoczesne działkowanie[1], wspieranie ekokawiarenek, mleko roślinne czy oczyszczanie organizmu sokami – szybko stają się „normą”, do której należy dążyć i udawać, że nieszczęsny hot dog z Żabki i czekolada ze stacji benzynowej zapijana jasnym pełnym to tylko wypadki przy pracy, a na co dzień to my oczywiście jemy głównie niemyte, organiczne warzywa okopowe prosto z pola.

Czas to pieniądz

Tymczasem prawda jest zupełnie inna i bardzo prosta – jemy najczęściej to, na co możemy sobie czasowo i finansowo pozwolić. Stąd bierze się popularność sieciowych dyskontów, które rozpleniły się w małych miejscowościach, oraz zainteresowanie gotowymi daniami do odgrzania, takimi jak pierogi czy gotowa zupa w plastikowym pojemniku, którymi nakarmi się rodzinę w dziesięć minut, a nie w półtorej godziny. Stąd – w konsekwencji – nadwaga, zgaga i cukrzyca. Podejście liberalne, które w absolutnie każdej sprawie głosi idiotyczny i niemożliwy do obrony prymat „wolnego wyboru”, właśnie w tym momencie zatrzymuje się i przestaje słuchać. Widzi przyczynę, a więc jedzenie gotowych dań czy „śmieciowych” przekąsek, oraz skutek – nadwagę, choroby i wydatki. Nie widzi jednak całego tła, które popycha do kupowania pierogów ruskich na tacce za 3,99 zł, podczas gdy to w nim dzieją się kluczowe, najbardziej interesujące rzeczy. O tym, kto będzie zdrowo i domowo jadł, a już na pewno o tym, kto będzie jadł „fit” i zgodnie z trendami, decydują: zawartość portfela, odległość miejsca zamieszkania do sklepów ze zdrowszym jedzeniem, historia rodziny, nawyki charakterystyczne dla klasy społecznej, a także rodzaj wykonywanej pracy. Osoba pracująca na trzy zmiany, pielęgniarka, kurier czy magazynier będą sobie podgrzewali szybkie posiłki, jedli je na raty, na jednej nodze, zapijając zimną kawą i wyklętymi przez klasę średnią napojami energetycznymi, które mają podtrzymać funkcjonowanie organizmu, gdy ten woła o sen. Nie znajdą czasu na „celebrowanie posiłku” nie ze złośliwości – po prostu głównie pracują, dojeżdżają do pracy i śpią. W tym kontekście żywność jest tylko zestawem kalorii, które mają napędzać maszynę ciała, by działało przez kolejny dzień. Nie ma czasu na poszukiwanie, wybieranie i namysł.

Lokalność nie taka prosta

Z niedrogą dietą kojarzą nam się takie pojęcia jak lokalność i sezonowość, jednak czasy ich korelacji z chudym portfelem już minęły. Teraz warzywa i owoce przyjeżdżają do nas z całego świata, co ma kilka przyczyn i wiele skutków – zakup pomidorów z Hiszpanii czy Maroka często okazuje się tańszy i łatwiejszy niż tropienie po warzywniakach rodzimych warzyw. Nawet na zachwalanych „bazarkach” i „ryneczkach” nie wszystko jest polskie i „od baby”. Ponownie – trzeba mieć czas, by jeździć za porządnymi płodami rolnymi, trzeba mieć czas i kapitał kulturowy, by zapisać się do kooperatywy spożywczej (oraz mieszkać w wystarczająco dużym mieście, by w ogóle ją znaleźć).

Moda na zdrowe trendy zachodnie przywlokła do Polski i upowszechniła wśród klas aspirujących także produkty niegdyś drogie i egzotyczne, takie jak awokado czy kwinoa. Tymczasem niska cena nie powinna być wcale powodem do triumfu, jeśli tylko prześledzimy jej źródło. Ziemniaki z Izraela, pietruszka z Chin, kasza z Peru – produkty spożywcze podróżują po świecie, pozostawiają wielki ślad węglowy i zaburzają rytm życia położonych na drugiej półkuli społeczności powodując ich ubożenie, a w skrajnych przypadkach głód. Ale jak to? To przecież super, że kupuję kwinoę, prawda? Ci malowniczy rolnicy z dalekich wioseczek dzięki temu zarobią! Niestety, tak nie jest. Popularność tego typu produktów w bogatych krajach Europy sprawiła, że eksportuje się całe zbiory, a lokalne ziemie przejmują zarabiające na nich wielkie koncerny. Rolników pracujących przy uprawie jakiegoś warzywa czy zboża… nie stać na to, by je kupować, choć wcześniej były one podstawą ich diety. Kiedy nadchodzi głód, kapitalizm daje szybką odpowiedź – oferuje dostępność taniego, gotowego, kalorycznego jedzenia z supermarketów. Choć pojawiają się otyłość i choroby cywilizacyjne, to kapitalizm wygrał – liczy banknoty i chucha na nie. Osiągnął swój jedyny cel: jedni i drudzy kupili.

W Europie Zachodniej, w USA czy w Ameryce Południowej to najbiedniejsi jedzą najtańsze produkty pełne cukru, tłuszczu i wzmacniaczy smaku. Nie robią tego ze względu na swoją „głupotę”, niedouczenie czy ciemnotę, lecz wyłącznie ze względu na dostępność i cenę produktów. Niepewność jutra, położenie geograficzne, problemy z dojazdem i konieczność szybkiego „napchania się” – to pierwsze i jedyne przyczyny zawartości koszyka zakupowego working class.

W ostatnich czasach popularny stał się termin pustynia żywieniowa. Oznacza on, że istnieją całe tereny, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, w których mieszkańcy skazani są na zaopatrywanie się w okolicznych dyskontach spożywczych, bo na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów nie istnieją żadne miejsca z wartościowym pokarmem. W USA problem ten pogłębia dostępność taniego i sycącego fast foodu, co powoduje, że czasem nie opłaca się nawet gotować z półproduktów – w drodze do pracy można po prostu chwycić burgera czy wielki kawałek pizzy. Kalorie i kasa w portfelu się zgadzają.

Państwo powie, jak jeść?

Kształt łańcucha dostaw żywności ma wiele przyczyn: koncentrację wielkich gospodarstw rolnych, walki cenowe, dumping, ujednolicanie upraw, system dopłat unijnych do hektara itd. Żywności jest dużo, jest ona coraz tańsza i coraz łatwiej dostępna. Wydawałoby się, że nic, tylko jeść. Tanieje mięso, doskonałe źródło białka, co sprawia, że to głównie klasy aspirujące skłaniają się ku wegetarianizmowi, zaś klasa robotnicza spożywa to, co zna i co jest pod ręką. Tak wyglądają konsekwencje rozdania kart na stole, przy którym nas, konsumentów, nie ma. Nie utożsamiajmy często opłakanych skutków spożywania tanich i dostępnych produktów z „wolnym wyborem” i indywidualną sprawczością. Zdecydowano za nas.

Odpowiedzią na problem niedożywienia i spożywania nadmiaru pustych kalorii oraz na problem otyłości i pustyni żywieniowych jest oczywiście silna polityka państwa. To ono powinno zadbać o obiady (a także o śniadania, mleko czy owoce) w stołówkach szkolnych i pracowniczych – smaczne, zdrowsze i robione na miejscu, a nie przywożone w styropianowych pojemnikach przez firmę cateringową, która wygrała przetarg. To państwo powinno edukować, wydawać publikacje kulinarne i ulotki oraz emitować odpowiednie programy w telewizji. To jego zdaniem jest stworzenie państwowej sieci sklepów spożywczych z niskimi cenami i dobrym, polskim asortymentem. Kapitalizm niczego za nas nie załatwi – jest mu na rękę, że jesteśmy grubi i chorzy. Na pocieszenie otworzymy kolejną paczkę chipsów.


[1] Moda w dużych miastach na zakup działek pod uprawę roślin, na które stać nielicznych.