Kilka lat temu do jednego z pierwszych numerów „Równości” pisałam o książce Joanny Kuciel-Frydryszak Służące do wszystkiego. Pamiętam tamtą lekturę jako ponurą i trudną. Służące w międzywojennych polskich domach (które już w tytule nazwałam niewolnicami) harowały po kilkanaście godzin dziennie, marzły, bywały głodne, bite, molestowane, wyzbywały się własnych imion, życia prywatnego i nieślubnych dzieci, a chore, stare lub z jakiegokolwiek innego powodu nieprzydatne – lądowały na ulicy. A jednak dla dziewczyn ze wsi to wciąż była szansa i wiele z nich, nawet jeśli nie trafiło zbyt dobrze, wolało ciężką służbę w mieście niż powrót do rodzinnej chałupy. Przy odrobinie szczęścia miały nie tylko własne łóżko, ale nawet pokoik, służbówkę – mówi Kuciel-Frydryszak.
O kobietach, które o własnym łóżku mogły tylko pomarzyć, traktuje kolejna jej książka: Chłopki. Opowieść o naszych babkach.
Jako to bydlę, jarzmem przygięte do ziemi, żyjesz
Czego jeszcze brakowało naszym babkom? Na pewno dzieciństwa takiego, jak je rozumiemy dziś. Już kilkulatki musiały zajmować się młodszym rodzeństwem, pomagały w domu i w polu, były też wysyłane na „pasionkę”, czyli do pilnowania pasących się krów, gęsi czy innych zwierząt hodowlanych. W gospodarstwie liczyła się każda para rąk do pracy, co z kolei utrudniało lub wręcz odbierało wiejskim dzieciom możliwość edukacji. Mało kto kończył 6 klas szkoły powszechnej (wymaganych do dalszego kształcenia), bo na wsi takich szkół po prostu nie było. Większość uczniów i uczennic poprzestawała na 4 klasach, a i to nie było oczywiste, ponieważ zwolnienie z obowiązku szkolnego dało się łatwo uzyskać z powodu choroby czy biedy. Według danych ze spisu powszechnego z 1931 r. w II Rzeczpospolitej 32,3% mieszkanek i 26,9% mieszkańców wsi było analfabetami (w mieście odpowiednio 14,6 i 12%).
Dorosłe życie bynajmniej nie oferowało chłopkom więcej swobody i szans na poprawę swojego losu. Nie mogły decydować o tym, za kogo wyjdą za mąż; ślub wciąż był transakcją i trudno nawet powiedzieć, by panna młoda (często jeszcze nastolatka) stanowiła jej przedmiot – odgrywała raczej rolę dodatku do 3 morgów ziemi albo cielaka. Nie było mowy o jakiejkolwiek intymności, gdyż cała rodzina mieszkała w jednej izbie, w niej poczynały się i przychodziły na świat dzieci, a część z nich tam też umierała – 20% dzieci w międzywojennej Polsce nie doczekało pierwszych urodzin. Wysokie ryzyko przedwczesnej śmierci dotyczyło również ich matek – rodzące wiejskie kobiety nie znajdowały się pod opieką lekarzy ani wykwalifikowanych położnych, tylko tzw. babek. A rodziły często. Jeśli chłopka zmarła przy swoim 5. czy 8. porodzie, wdowiec szybko znajdował sobie nową żonę (mogła to być np. siostra nieboszczki), żeby było komu zająć się dziećmi. Jeżeli przeżyła, po kilku dniach, jeszcze w połogu wracała do zwykłych obowiązków.
Praca była codziennością wszystkich mieszkańców wsi: ludzi i zwierząt, dorosłych i dzieci, najbiedniejszych i tych bogatszych, mężczyzn i kobiet… szczególnie kobiet. Zgodnie z relacjami przesłanymi przez same zainteresowane do „Głosu do Kobiet Wiejskich” w 1928 r. pracowały one nawet po 18 godzin dziennie; według danych zebranych przez inżyniera Jana Curzytka na swoje obowiązki poświęcały ponad 15% więcej czasu niż mężczyźni. Podział pomiędzy zajęciami „męskimi” a „niemęskimi” był wyraźnie zaznaczony, przy czym kobieta pomagała ojcu lub mężowi w polu, natomiast chłop wykonywania „babskiej roboty” odmawiał. A zatem chłopka wstawała przed wszystkimi domownikami, i to zwykle przed świtem. Zajmowała się dziećmi i domem, gotowała dla ludzi i zwierząt, nosiła wodę w wiadrach, prała (oczywiście ręcznie, w rzece czy strumieniu), oporządzała trzodę i drób, pracowała na roli, chodziła pieszo, zwykle wiele kilometrów po zakupy lub żeby coś sprzedać, przędła i tkała. Przy tym wszystkim często nie dojadała i nie wypoczywała niemal wcale – czas wolny dla ludu został wynaleziony nieco później. Miało to oczywiście swój koszt: Praca ta rozpoczyna się od wyjścia ze szkoły, a kończy się śmiercią. (…) Pewna mała część kobiet dobrze rozwija się fizycznie, większość szybko słabnie i marnieje. Często też spotyka się kobiety wiejskie trzydziestoletnie o wyglądzie staruszki. Mozolna, ciężka, nieustająca praca wyznaczała rytm dnia, stanowiła istotę życia, ale niekoniecznie – jak to bywa teraz, w porządku kapitalistycznym – powód do dumy czy fundament tożsamości. Chłopka nie mogła jej wybrać i nie mogła jej uniknąć.
Orzesz żywota rolę i płacz zasiewasz
Nakreśliłam mniej więcej ramy życia kobiety na wsi, czas na wypełnienie ich detalami. Po pierwsze: buty. Kuciel-Frydryszak pisze, że na zdjęciach szkolnych z tamtych czasów to po butach można rozpoznać, w jakim regionie fotografia została zrobiona – jeśli żaden przedstawiony na niej uczeń nie jest boso, mamy do czynienia ze Śląskiem albo z zachodem Polski. Gorzej, jeśli brak obuwia uniemożliwiał dotarcie do szkoły. Małą Jadwigę Szkrabę, jedną z bohaterek Chłopek, na lekcje przynosił w tobołku starszy brat. Zresztą nawet jeśli miało się buty, często były one zbyt cenne, by je marnować na zwykłe chodzenie. Brytyjski turysta, który w latach 30. dotarł na polską wieś i opisał później swoje wrażenia w „Timesie”, wspominał chłopów zmierzających co niedzielę do kościoła z butami w rękach. Podobny obraz pojawia się w książce Tomasza Markiewki Nic się nie działo – jego babcia Anna przed wejściem do szkoły obmywała brudne stopy w pobliskim potoku i dopiero wtedy wkładała buty, „żeby nie wyjść na obdartusa”. Chodzenie boso było niezdrowe i przykre, ale w tym świecie obuwie czy może przede wszystkim jego brak stanowiły o statusie człowieka. W wielu opowieściach kobiet o wyrwaniu się do miasta, awansie społecznym, poprawie losu – czy w Chłopkach, czy w historii Anny Markiewki – moment zakupu nowych butów jest wyraźnym znakiem zmiany. Jak pisał Ryszard Kapuściński: Marzę o butach mocnych, masywnych, podkutych, które uderzając o bruk, wydają głośny, wyrazisty odgłos. (…) Mieć mocne buty znaczyło być mocnym, a nawet po prostu być.
Po drugie: ziemniaki. Wiejskie kobiety sprzedawały na targu jaja i sery, same jednak rzadko je jadały; hodowały krowy, świnie, króliki, kury i gęsi, ale mięso pojawiało się na ich stołach kilka razy do roku. Podstawę diety stanowiły ziemniaki: Bogaci chłopi na Pomorzu zjadają ich 422 kilogramy rocznie (na osobę), a małorolni na Podkarpaciu 290 kilogramów. Do tego mąka, kapusta, fasola i kasza. Ankieter prowadzący badania nad gospodarstwami karłowatymi (o powierzchni poniżej 2 ha) w Dzikowcu spisał dzienny jadłospis jednej z przepytywanych rodzin: Na śniadanie: chleb i mleko, na obiad: chleb i mleko, na kolację: chleb i mleko. W Chłopkach można też przeczytać o takich specjałach, jak fusier (ziemniaki ugniecione z wodą z gotowania, mąką i tłuszczem ze skwarek), dziadki (zalana wodą masa z mąki i wody) czy złota rybka (woda z cebulą, pieprzem i solą). Porażająca monotonia posiłków i wynikające z niej niedobory składników odżywczych (białka, witamin) to jedna strona medalu. Z drugiej strony samego jedzenia w uboższych rodzinach – a skala biedy w międzywojennej Polsce była olbrzymia – nie wystarczało, by chłopi i chłopki nie chodzili głodni, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak ciężko pracowali fizycznie. W gospodarstwie, w którym były krowy, wszystkie dzieci mogły chorować na krzywicę, ponieważ każda kropla mleka trafiała do mleczarni. Mięso poza świętami jadano wtedy, gdy jakieś zwierzę padło i już nie wolno go było sprzedać. Wreszcie i tymi nieszczęsnymi ziemniakami można się było najeść dopiero, gdy były zepsute, bo tych nie zatrzymywano do sadzenia i można było je szybciej zużyć, tłumacząc, że i tak się psują, no to już się tarło na tarce tylko opłukane (bo szkoda było, aby marnować łupiny) i piekło placki na blasze czy kluski robiło.
Po trzecie: przemoc. O zaklętym kręgu folwarcznej przemocy pisze Kacper Pobłocki w Chamstwie: pan bił chłopa, chłop bił żonę – ta hierarchia była wentylem bezpieczeństwa i jednocześnie gwarantem trwania ustalonego porządku społecznego. W międzywojniu panów teoretycznie już nie było i sposób traktowania pracowników w folwarkach (bo te, rzecz jasna, pozostały) uległ poprawie, lecz obyczaje zmieniają się wolniej niż prawa. Władza mężczyzny nad kobietą nie została podważona. Spod karzącej ręki ojca dziewczyna przechodziła na własność męża. Bicie to wewnętrzna sprawa rodziny – wyjaśnia Kuciel-Frydryszak i stąd niewielka liczba źródeł pozwalających na ocenę skali przemocy w polskich domach; do sądów trafiały jedynie sprawy najpoważniejsze, jak zabójstwo czy jego usiłowanie. Na porządku dziennym była też przemoc seksualna, począwszy od ataków na dziewczynki (nawet kilkuletnie) zajmujące się pasionką, poprzez kazirodztwo, na gwałtach małżeńskich (których nikt by tak wtedy nie nazwał) kończąc. W jednej z opowieści o niedobranych, przymusowych małżeństwach czytamy: Marysia całe życie klęła Ignacego, swojego swata, tak nie lubiła męża. A miała z nim ośmioro dzieci. Pani sobie wyobraża, mieć tyle dzieci i chłopa nie lubić? Kobiety nie odchodziły, bo nie miały dokąd, zresztą zazwyczaj nie przechodziło im to w ogóle przez myśl – na straży trwałości małżeństwa stały Kościół, społeczność wiejska, ale i brak w samej zainteresowanej poczucia, że jest coś warta i że może oczekiwać od życia czegokolwiek więcej. Chłopki nie znały takiego pojęcia jak potrzeby własne. Wiele z nich nie potrafiło traktować samej siebie podmiotowo, bo o kim tu mówić? Mogłyby spytać: „ja, czyli kto?”. Były formowane do tego, by służyć innym, a nie myśleć o sobie.
I w błocie tarzasz gwiezdną duszę
Dążenie do fizycznego przetrwania wydaje się podstawową motywacją większości bohaterek książki Kuciel-Frydryszak. Marta Madejska, porównując ze sobą kilka najnowszych publikacji na temat „ludowej historii Polski”, zauważa, że gdyby obok książek Ryszarda Jamki i Adama Leszczyńskiego postawić Chłopki. Opowieść o naszych babkach Joanny Kuciel-Frydryszak, to na pierwszy rzut oka wyszedłby z tego stary schemat podziału na mężczyzn, którzy mają idee i historie, oraz kobiety, które mają ciała. Można się z tym po części zgodzić – autorka Chłopek faktycznie skupia się na materialnej rzeczywistości życia na wsi: zadymionych izbach, załatwianiu się za stodołą, harówce, głodzie, popękanych bosych stopach, ciężarnych brzuchach czy zupie z pokrzyw. Z pewnością doświadczenie znaczącej części, jeśli nie większości opisywanej grupy do tego się właśnie ograniczało, stąd pokutująca także w kolejnych pokoleniach niewiara we własne możliwości i uległość wobec swojego losu, jaki by on nie był. Jak mawiała mama jednej ze współczesnych bohaterek reportażu: Kto się pod ławą urodził, nigdy na nią nie wejdzie.
Nie jest to jednak w żadnym razie pełen obraz, a w Chłopkach nie brakuje przykładów kobiet z ideami i historiami. Często pojawia się motyw niezwykłej determinacji matek, by jak najlepiej wykształcić swoje dzieci (lub choć jedno dziecko) – czasami wbrew woli ojca, kosztem jeszcze cięższej pracy, niedojadania czy nawet otwartej walki ze szkolną dyskryminacją. Autorka poświęciła cały rozdział uniwersytetowi ludowemu założonemu przez niezwykłe małżeństwo Solarzów w Gaci Przeworskiej, a utrzymywanemu wspólnym wysiłkiem mieszkańców i mieszkanek wsi, którzy uwierzyli w swoją sprawczość. Kuciel-Frydryszak pisze również o innych formach samoorganizacji, m.in. o kołach gospodyń wiejskich, o organizowanych przez nie kursach (gotowania, szycia, higieny, ogrodnictwa itd.) i o dążeniu kobiet do uzyskania realnego wpływu na swoje otoczenie, ale też ułatwienia i urozmaicenia sobie życia. Mnie chyba najbardziej zaskoczyła skala mobilności polskich chłopek – wędrowały za pracą nie tylko po folwarkach w całej Polsce, lecz także do Francji, Danii czy nawet za ocean, do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Nie zawsze miały inne wyjście i wiele z tych historii nie należy do najszczęśliwszych, ale bardzo odbiegają one od stereotypu ograniczonej dziewuchy, której całe życie toczyło się między chałupą, kościołem a okolicznym targiem. Odwaga wiejskich emigrantek dziś wciąż robi wielkie wrażenie, a mentalny bagaż, z którym wracały – jeśli wracały – na pewno przyspieszył proces zmian, jakie nastąpiły na wsi i w umysłach następnych pokoleń.
Z drugiej strony natomiast – czyż nie potrzebujemy nowej historii opowiedzianej właśnie z perspektywy ciała i codzienności? W komentarzach pod większością recenzji, artykułów i wywiadów na temat Chłopek współczesne pokolenie kobiet snuje opowieści o swoich babciach i prababciach: o nędzy i traumie, ale także o determinacji i społecznym awansie jeśli nie córek, to wnuczek. Ja również w trakcie lektury odhaczałam w głowie tematy, które pamiętam z rozmów z babcią, urodzoną w 1925 r. na wsi na Podlasiu; o kilka innych chciałabym móc ją teraz zapytać. W toku edukacji uczyliśmy się o sprawach ludzi możnych, ich obyczajach, interesach i konfliktach. Większość z nas nigdy nie rozpoznawała w nich historii swoich własnych rodzin; dość powiedzieć, że 70% społeczeństwa Polski międzywojennej stanowili mieszkańcy i mieszkanki wsi. I tej historii nam brakuje – rozdźwięk pomiędzy przeszłością opisywaną dotąd w podręcznikach a tą ze wspomnień bliskich daje o sobie znać. To jedna z przyczyn popularności książek opisujących nasze dzieje z perspektywy ludowej – trendu, który utrzymuje się już od kilku lat. Chłopki, z całym opisanym w niej cierpieniem, wypełniają kolejne luki w naszej zbiorowej świadomości i indywidualnej pamięci. Mogą też oszołomić, gdy uświadomimy sobie, jak niedawno to wszystko miało miejsce i jak rewolucyjne zmiany zaszły na wsi i w nas na przestrzeni niespełna 100 lat. Ale to zupełnie inna historia.