Press "Enter" to skip to content

Media społecznościowe są nasze!

Tworzymy je, a swoją aktywnością pomnażamy konta bogaczy i oddajemy mu swoją prywatność. Co dostajemy w zamian? Serduszko od znajomego i figę z makiem. Oto współczesny obraz najpopularniejszych mediów społecznościowych na świecie.

Trudno ukryć radość, kiedy Facebook i Twitter blokuje konta Donalda Trumpa. Im mniej nieludzkiego kapitalizmu, rasizmu, nienawiści wobec kobiet i zwykłego kłamstwa, tym lepiej. Trudno nie doszukać się tu również elementu humorystycznego: oto pierwszy piewca „wolnego rynku” wyraża swe oburzenie na to, że ten, całkowicie zgodnie z głoszoną przez piewcę wizją, po prostu zweryfikował jego przydatność i wyrzucił do kosza. W Polsce zresztą podobna sytuacja miała miejsce w pierwszej połowie listopada 2019 r., kiedy Facebook usunął konto Janusza Korwin-Mikkego.

Chciałoby się podsumować: tak działa wolny rynek, panie Donaldzie. I panie Januszu.

I właśnie ten punkt stanowi problem: Facebook bowiem działa dokładnie tak, jak chcą tego ci „poszkodowani” fanatycy – jak niczym nieskrępowany wolny rynek, którego strzeże autorytarna władza. Niestety ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Przesada? Być może na pierwszy rzut oka. Niełatwo jednak uświadomić sobie, że użytkowniczki i użytkownicy mediów społecznościowych też mają swoje prawa: w końcu co szczególnego miałoby nam przysługiwać za wysłanie wiadomości do znajomej czy wrzucenie zdjęcia zwierzaczka i zebranie kilku serduszek? Wbrew pozorom chodzi o zdecydowanie więcej niż kilka wesołych kliknięć na niebiesko-białym portalu.

Facebook nie taki jak dawniej

Portal Marka Zuckerberga już od dawna nie jest tym, czym był w czasach, gdy swoje konto zakładali na nim obecni 30-latkowie. Nie chodzi tu jednak o liczbę dostępnych funkcji (relacje na żywo, zorganizowanie zbiórki pieniężnej czy odmłodzenie swojej twarzy – nie do pomyślenia dziesięć lat temu). Według Bloomberg Billionaires Index w maju 2020 r. majątek właściciela Facebooka wynosił 87,5 mld USD (ponad ¾ budżetu Polski za rok 2020). W trakcie samej tylko pandemii, gdy miliony ludzi traciło pracę oraz życie, finanse założyciela wzrosły o 30 mld USD. Zuckerberg należy dziś do najbogatszych osób na świecie.

Te astronomiczne kwoty nie wzięły się znikąd. Kiedy w 2010 r. wrzucaliśmy link do katastrofy w Smoleńsku, zdjęcie swojej pociechy i pozdrowienia dla rodziny za granicą, były to niewinne posty pozbawione (przynajmniej pozornie) biznesowej otoczki. Dziś każde nasze kliknięcie jest dokładnie wyliczone oraz wrzucone w tryby potężnej maszynerii zarabiającej olbrzymie pieniądze i pomnażającej majątki miliarderów. Jak to bywa w kapitalizmie – pomnażającej je naszym kosztem. Bo koła tejże machiny nie wypluwają dla nas zupełnie nic.

Tym, co napędza biznesową logikę Facebooka, są zasięgi, a więc liczba osób, do których docierają publikowane przez nas treści. Coś, nad czym przed laty nawet się nie zastanawialiśmy (albo w znacznie mniejszym stopniu), co nie wyświetlało się pod naszymi postami, dziś jest kluczowe dla całego projektu. Wokół zasięgów, które są mierzone przez specjalne narzędzia i podawane w formie niezbyt przystępnych dla przeciętnego użytkownika statystyk, kręcą się batalie pomiędzy korporacjami, ceny reklam czy popularność opcji politycznych.  Kto kontroluje zasięgi, ten ma władzę.

I tu jest pies pogrzebany – użytkownicy i użytkowniczki Facebooka nie mają nad nimi żadnej kontroli, mimo że to oni tworzą tzw. kontent i wprawiają tę maszynę w ruch. O tym, kto przeczyta publikowane posty i jakie będą to treści, decyduje wyłącznie właściciel portalu ze swoimi kaprysami. A tych ma naprawdę sporo.

Dyktatura zasięgów

Stworzenie posta, który będzie wyświetlany większej liczbie odbiorców, wymaga od nas znajomości szeregu niewidocznych, lecz restrykcyjnych reguł, które właściciel Facebooka stworzył wyłącznie po to, by zbijać jeszcze większe fortuny. Może nie wszyscy wiedzą, że jeśli chcecie podzielić się swoją ulubioną piosenką, to najgorszym wyborem jest udostępnienie linku przekierowującego do YouTube’a, gdyż Facebook bezlitośnie nie pozwoli mu dotrzeć do waszych przyjaciół. Dlaczego? Bo właścicielem YouTube’a jest Google, jeden z głównych konkurentów Zuckerberga, który nie chce mu dostarczać audytorium.

Zadajmy sobie pytanie: czy mając potrzebę podzielenia się lubianą przez nas treścią lub opinią, powinna nas w ogóle obchodzić konkurencja pomiędzy dwoma gigantami cyfrowymi, która nam to utrudnia? Wątpliwe. Przecież Facebooka podobno stworzono po to, by wzmacniał więzi między nami, gdy nie możemy fizycznie przebywać ze sobą.

Podobnych ograniczeń jest sporo. Zasięgi zmniejsza każdy opublikowany przez nas link (bo przekierowuje poza Facebooka, a przecież im więcej spędzamy na nim czasu, tym większa fortuna Zuckerberga) czy napisanie wyrazu „udostępnij”. Co gorsza, niczym produkty na półkach w supermarkecie, co jakiś czas ograniczenia te są aktualizowane (podobnie jak szata graficzna portalu), by przypadkiem nie można było się do nich przyzwyczaić i na różne sposoby ich przechytrzyć. To byłoby przecież zbyt proste.

Oczywiście można to wszystko ominąć w bardzo prosty sposób: zapłacić. Tworzy się wówczas tzw. „post sponsorowany”. Bo przecież wszystkie te restrykcje stworzono w jednym celu: więcej pieniędzy na kontach akcjonariuszy  przy zerowej możliwości wpływu na cokolwiek ze strony prawdziwych twórców treści. Z tego względu właściciele Facebooka stworzyli algorytm, a więc ciąg rozmaitych kryteriów, które pozwolą lub nie pozwolą zobaczyć dany post. Są one arbitralne i nieujawniane przez firmę. Na tym właśnie polega wspomniana kontrola zasięgów.

Istnienie algorytmu prawdopodobnie jest koniecznie przy tak ogromnej liczbie treści, jaka jest dziś na Facebooku. W końcu trudno oczekiwać, że miałoby się nam wyświetlać wszystko i w całkowicie losowy sposób. Tymczasem problem polega nie na tym, że są jakieś kryteria, które selekcjonują wyświetlane dla nas treści, lecz na całkowitym pominięciu zdania tych, którym rzekomo mają one ułatwiać korzystanie z portalu: nas. Bo przecież po polityku Konfederacji równie dobrze może przyjść pora na Adriana Zandberga albo jakieś duże wydarzenie, np. Marsz Równości. Co mogliby zrobić w tej sytuacji wyborcy Zandberga i uczestniczki Marszu Równości? Nic.

Sposób kontrolowania zasięgów tworzy więc sytuację, która z punktu widzenia użytkownika jest kuriozalna: decydujemy, które strony chcemy czytać i gdzie chcemy się udzielać, ale przewijając Facebooka z góry na dół, nie mamy wpływu na to, kiedy, jak i co będzie nam się wyświetlać. W skrajnych przypadkach bez ostrzeżenia i pytania kogokolwiek zostanie usunięte konto naszego ulubionego polityka czy inicjatywy społecznej. Czy nie kłóci się to z podstawową ideą, dla której założyliśmy swoje konto?

Nie zawsze tak było – jeśli macie swój profil od dłuższego czasu, być może pamiętacie, jak strony, które obserwujecie, prosiły o zaznaczenie u siebie opcji „Wyświetlaj najpierw”, by ratować się przed bezlitosnym algorytmem tnącym ich zasięgi. Dziś nie ma to już żadnego znaczenia. Miliarder zdecydował za was .

Do kogo należy Facebook?

Aby zrozumieć, na czym polega niesprawiedliwość obecnej sytuacji, musimy sobie zadać pytanie: kto tak naprawdę jest twórcą Facebooka?

Odpowiedź pozornie wydaje się prosta: student z Uniwersytetu Harvarda w 2004 r. założył portal społecznościowy, który pozwalał na kontynuowanie znajomości szkolnych przez wrzucanie zdjęć i wymianę wiadomości. Facebook należałby więc, tak jak dziś, do jego kreatora – Marka Zuckerberga.

Z tym wydawałoby się oczywistym wnioskiem jest jednak pewien problem: pomysł Zuckerberga i platforma internetowa, którą stworzył, nie miałyby żadnego sensu bez aktywnych użytkowników dokładnie tak samo, jak firma nie istnieje bez swoich pracowników, szkoła bez uczniów, armia bez szeregowców, a uniwersytet bez studentów. Różnica jest taka, że pracownik, uczennica czy student mają rozmaite prawa (zdecydowanie zbyt małe, ale to osobny temat) wynikające z ich wkładu w tworzenie zakładu pracy czy jednostki edukacyjnej. Użytkownicy Facebooka, mimo że napędzają tę potężną machinę finansową i poddają się jej arbitralnym regułom oraz „współtworzą społeczność”, takich praw nie mają. Biorąc zaś pod uwagę całkowicie indywidualny, odizolowany charakter działalności na Facebooku (mój komputer i ja), który utrudnia np. zrzeszanie się, dostęp do jakichkolwiek praw wydaje się jeszcze trudniejszy.

Ale właściwie dlaczego należy nam się coś za samo klikanie w Internecie? Na co dzień tworzymy przecież rozmaite rzeczy, od których nie dostajemy żadnej dywidendy. Tyle tylko, że rejestrując się na Facebooku, musimy zgodzić się nie tylko na fanaberie kontrolerów zasięgów, ale także na to, co zwykle spotyka się z najgłośniejszą krytyką: udostępniane przez nas treści nie należą do nas, lecz są własnością portalu. Wrzuciliście selfie z wycieczki? To zdjęcie nie należy do was, lecz do właściciela Facebooka. Oddajecie je za darmo razem z całą masą danych na swój temat, nie dostając w zamian nic poza serduszkiem od znajomego. Oprócz złożenia na ołtarz swojej prywatności pomagacie też reklamodawcom wciskać wam reklamy, których tak bardzo nie lubicie. Bo reklamodawcy doprawdy kochają Facebooka – tak olbrzymiej bazy danych, dzięki którym z łatwością określają swoją grupę odbiorczą, nie znajdą nigdzie indziej.

Bojktować czy upomnieć się o swoje?

Facebook jest oczywiście jedynie przykładem problemu, który wykracza daleko poza sam portal. W podobny sposób działa Instagram (którego właścicielem jest również Zuckerberg) i w zasadzie każda popularna platforma społecznościowa. Zmiana niesprawiedliwych zasad funkcjonowania przestrzeni internetowej to znacznie większe wyzwanie niż ułożenie Facebooka na nowo, który – jako najbardziej popularne na świecie medium społecznościowe – jedynie pokazuje ten problem najdobitniej.

Ktoś powie, że skoro nie odpowiadają nam reguły Facebooka, to przecież nie musimy na nim zakładać konta. Można by dodać od razu, że skoro życie jest ciężkie, to przecież nikt nie każe nam żyć. Jednak biorąc pod uwagę, jak ogromna część rzeczywistości przeniosła się dziś na Facebooka, nietrudno zrozumieć, że rezygnacja z rejestracji na portalu wiąże się z wykluczeniem nie tylko społecznym, ale także informacyjnym. Co więcej, taka rezygnacja w żaden sposób nie rozwiązywałaby problemu już aktywnych na portalu osób, które przecież z rzadka czytają pisma specjalistyczne czy portale informacyjne, lecz źródłem newsów (a nie tylko rozrywki) jest dla nich właśnie Facebook. Znacznie rozsądniejsza niż obrażenie się na portal wydaje się próba poprawy warunków, w jakich się na nim funkcjonuje.

Zmiana nie polega więc na bojkotowaniu Facebooka. Jego istnienie może ułatwiać wiele codziennych spraw, może nas zbliżać do siebie, gdy fizycznie jesteśmy od siebie daleko oraz dawać mnóstwo radości, do której mamy przecież prawo. Zmiana wiąże się z nabyciem podstawowej kontroli nad algorytmem (mamy prawo oglądać te treści, których potrzebujemy, mamy prawo nie oglądać reklam itp.) oraz rekompensatą, dywidendą, a także podstawową ochroną za oddawanie swoich danych i współtworzenie portalu. Człowiek z majątkiem wartym 87,5 mld USD nie zbiednieje, jeśli niecałe 3 mld jego użytkowniczek i użytkowników dostaną choćby marny grosz za swój wkład w to bogactwo. W zamian możemy otrzymać globalną platformę internetową zarządzaną demokratycznie, która zdecydowanie lepiej może służyć naszym codziennym potrzebom. Zgodzimy się bowiem, że demokracja jest lepsza od autorytaryzmu, prawda?