Press "Enter" to skip to content

Przychodzi Polka do ginekologa (albo i nie)

W podręczniku wychowania do życia w rodzinie dla szkoły podstawowej pod redakcją Teresy Król można przeczytać: Ginekolog to nie dentysta – regularne kontrole w Waszym wieku nie są konieczne. I faktycznie, według badań z 2020 r. nawet 29% Polek między 16. a 65. rokiem życia nie chodzi regularnie do ginekologa, a ponad połowa nie czuje potrzeby profilaktyki. Tymczasem wskaźnik umieralności na raka szyjki macicy w Polsce jest o 70% wyższy niż wynosi średnia dla krajów Unii Europejskiej, a główną przyczyną tej dysproporcji jest brak regularnych badań cytologicznych. Dlaczego unikamy wizyt u ginekologa i co jest nie tak z opieką ginekologiczną w Polsce?

„Unikamy” to zresztą nie do końca sprawiedliwe postawienie sprawy. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych – stanowi Konstytucja RP. Brzmi super, szkoda, że to pusty frazes. Zacznijmy od wspomnianej sytuacji materialnej. Według raportu Grupy Edukatorów Seksualnych „Ponton”, wybierając się do ginekologa, częściej decydujemy się na wizytę prywatną. W prywatnych gabinetach łatwiej bowiem o potrzebne środki higieniczne oraz dobrej jakości sprzęt. Sama byłam na wizycie w publicznej placówce, gdzie brakowało tak podstawowego urządzenia jak aparat USG; zdarzyło mi się też wylądować na fotelu, który był ustawiony przodem do okna – lekarka nie miała odpowiedniej lampy, więc wspomagała się światłem dziennym (dobrze, że to nie był parter ani zimowe popołudnie). Do tego na wizytę w ramach NFZ trzeba czekać. Oczywiście wiele zależy od tego, gdzie się mieszka, ale większość ankietowanych we wspomnianym raporcie czas oczekiwania ocenia jako dłuższy niż 1–3 miesiące. A co, jeśli potrzebujemy pomocy jak najszybciej? Musimy zapłacić. O ile mamy z czego.

À propos miejsca zamieszkania – nieodpowiedni adres znacznie wydłuża naszą drogę do ginekologa. W 2018 r. Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport na temat dostępności publicznych świadczeń ginekologiczno-położniczych na terenach wiejskich. Wynika z niego, że w wielu – naprawdę wielu – polskich gminach nie ma ani jednej takiej poradni. W „rekordowym” województwie podlaskim na 118 gmin aż w 93 (prawie 80%!) nie było gabinetu ginekologicznego. W województwie lubelskim na pojedynczą poradnię przypadało nawet 27 tys. kobiet, a niektóre pacjentki, aby skorzystać z opieki medycznej, musiały pokonać odległość ok. 50 km. Nie trzeba dodawać, że w takiej sytuacji nie ma w ogóle mowy o wyborze odpowiadającego nam lekarza, a jeśli mamy pecha i trafi się nam taki „z sumieniem”, możliwe, że te miesiące oczekiwania na wizytę i przejechanie kilkudziesięciu kilometrów nie wystarczą, by otrzymać potrzebne i należące się nam świadczenie.

Kolejną przeszkodą jest zbyt wysoki numer PESEL. W Polsce osoby, które nie ukończyły jeszcze 16 lat, nie mają prawa do samodzielnego leczenia, co oznacza, że wszelkie decyzje w tym zakresie podejmują za nie rodzice lub opiekunowie prawni. Między 16. a 18. rokiem życia do podjęcia leczenia wymagana jest zgoda zarówno pacjentki, jak i rodzica. Nie każda nastolatka może tu liczyć na wsparcie i poszanowanie jej potrzeb; jedna z ankietowanych przez „Ponton” wspomina krępujące, wynikające z niejasnych rozmów poczucie, że moja chęć wizyty u ginekologa jest traktowana przez moją matkę jako znak, że zamierzam rozpocząć współżycie, co nie jest przez nią akceptowane. Mamy tutaj także do czynienia z kolizją prawną – w świetle przepisów seks można uprawiać od 15. roku życia, ale jeszcze przez kolejne 3 lata nie ma się prawa do swobodnego decydowania o swoim zdrowiu reprodukcyjnym.

Najmniej wygodny z foteli

Dla wielu Polek pierwszym impulsem do wizyty u ginekologa jest zajście w ciążę – a kiedy urodzą ostatnie dziecko, przestają korzystać z jego opieki. Najrzadziej do tego lekarza chodzą kobiety między 55. a 65. rokiem życia, czyli te, które są najbardziej narażone na zachorowanie na raka piersi lub narządów rodnych. Kłania się tu oczywiście traktowanie ciała i seksualności (zwłaszcza kobiecej) jako tabu, ale także brak edukacji seksualnej w szkołach. Bo czego innego można się spodziewać, skoro rekomendowane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej podręczniki wprost zniechęcają do regularnych wizyt kontrolnych, a jedna z jego ekspertek utrzymuje, że ryzyko infekcji intymnych czy nawet raka piersi spada dzięki dobroczynnemu działaniu nasienia?

Czasami więc nie możemy iść do ginekologa albo musimy przezwyciężyć wiele obiektywnych trudności, żeby to zrobić. Czasami „nie czujemy takiej potrzeby” albo wymawiamy się brakiem czasu. Ale czasami też rzeczywiście tego unikamy. Jak mówią badania – ze wstydu lub z powodu wcześniejszych złych doświadczeń w gabinetach.

Proponuję ćwiczenie: zapytaj swoje koleżanki o najgorszą wizytę u ginekologa. Gwarantuję, że niemal każda z nich będzie miała na podorędziu prawdziwą opowieść z krypty. Ja miałabym problem, którą wybrać: czy tę, w której ginekolożka poczęstowała mnie długim wykładem o „szanowaniu się”, a na koniec wypisała (jak sądzę, celowo) receptę z błędem w nazwie leku, której nie chciano mi potem zrealizować? Czy tę, w której ginekolog podczas badania piersi na głos oceniał ich wygląd? A może tych kilkanaście, podczas których lekarze i lekarki natarczywie namawiali mnie na ciążę, kompletnie ignorując to, co sama mam na ten temat do powiedzenia?

Od kilku lat coraz głośniej mówi się o tym, że Polki są traktowane w gabinetach ginekologicznych bez szacunku, protekcjonalnie, niedelikatnie; że lekarze pozwalają sobie na niedyskretne, zbędne pytania, komentarze i ocenianie; że dochodzi do przypadków molestowania. Szczególnie alarmujące pod tym względem są raporty (m.in. „Pontonu” i Fundacji „Kulawa Warszawa”) opisujące doświadczenia osób nieheteronormatywnych oraz z niepełnosprawnościami. Ginekolodzy i ginekolożki odmawiają przeprowadzenia/zlecenia badań, o które prosi pacjentka; nie przepisują wybranych przez nią środków antykoncepcyjnych (łącznie z tzw. pigułką po) nie ze względów medycznych, a z powodu własnych przekonań, zasłaniając się „klauzulą sumienia”. Z doświadczeń badanych wynika przy tym, że do upokarzających sytuacji i niedopełnienia obowiązków częściej dochodzi w placówkach publicznych. Za dobre traktowanie i należne świadczenia trzeba w Polsce dopłacać. Hej, co ty na to, konstytucjo?

Taka twoja uroda

Jest taka choroba: endometrioza. Polega ona na obecności błony śluzowej macicy (endometrium) w innych narządach: jajowodach i jajnikach, jelitach, w skrajnych przypadkach nawet płucach czy mózgu. Według szacunków dotyczy 7–15% kobiet w wieku rozrodczym, a więc ok. 300 mln kobiet na świecie i 2 mln w Polsce. Zdiagnozowanie tego schorzenia zajmuje w naszym kraju średnio 8–10 lat. Dlaczego tak długo? Z jednej strony endometrioza jest trudna do rozpoznania, bo jej objawy różnią się u poszczególnych kobiet, a do wykrycia nie wystarczy zwykłe badanie ginekologiczne ani USG, lecz potrzeba także laparoskopii albo nawet tomografii komputerowej. Z drugiej – mamy (i w Polsce, i na świecie) systemowy problem, jakim jest dyskryminacja kobiet przez opiekę medyczną.

Jednym z podstawowych objawów endometriozy jest ból – podczas okresu, owulacji czy współżycia. Czasem utrzymuje się stale, niezależnie od fazy cyklu. Zaproponuję tu kolejne ćwiczenie: zastanów się, czy znasz kogoś z wyjątkowo bolesnymi miesiączkami. Może jakaś twoja znajoma co miesiąc bierze L4, może zdarza jej się zemdleć z bólu? Zapytaj, co usłyszała u ginekologa, kiedy się na to poskarżyła. Zlećmy dodatkowe badania? Raczej nie. Taka twoja uroda. To pewnie nerwobóle, pani problem leży w głowie. Tak ma być. Minie z wiekiem. Po ciąży przejdzie… Pojawia się coraz więcej badań, zgodnie z którymi kobiety częściej niż mężczyźni odczuwają przewlekły ból, częściej go też zgłaszają, a mimo to znacznie rzadziej dostają leki przeciwbólowe i częściej są kierowane do poradni zdrowia psychicznego. Lekceważenie pacjentek, ich objawów i ich cierpienia ma nawet swoją nazwę: syndrom Yentl.

Opiekę ginekologiczno-położniczą w Polsce trapi wiele bolączek: niedofinansowanie, niedostateczna liczba lekarzy/-rek i położnych, ich niekompetencja, obostrzenia prawne czy niska świadomość społeczna w zakresie zdrowia reprodukcyjnego. Nie sposób zdiagnozować wszystkich problemów w ramach krótkiego tekstu, i to pisanego z perspektywy zwykłej pacjentki, a nie specjalistki z zakresu ochrony zdrowia. Zastanawiam się jednak: czy u fundamentów tych problemów i braków nie leży fakt, że ginekolog to lekarz kobiet (i innych osób z macicami)?

Zbyt późno zdiagnozowana endometrioza (oprócz dramatycznego obniżenia jakości życia) może prowadzić do niepłodności. Nierozpoznany w porę rak szyjki macicy, który rozwija się długo i bezobjawowo – do śmierci. W gminach, gdzie nie ma poradni ginekologicznych, odnotowuje się znacznie wyższy odsetek zgonów okołoporodowych. Lekceważenie zdrowia kobiet i ich systemowa dyskryminacja w ramach opieki medycznej to śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie mówcie nam, że poboli i przestanie. Nie przestanie.