Gdyby epidemia grypy hiszpanki wybuchła w tym roku, a nie w 1918, nazwano by ją inaczej. W 2015 r. WHO wprowadziło bowiem nowe zasady dotyczące nazewnictwa chorób. Ustalono, że nie można już nazywać choroby lub wirusa od regionu, narodowości czy kraju. Chodzi o to, by nie piętnować żadnego narodu i nie budzić negatywnych skojarzeń.
Nazwa „grypa hiszpanka” do dziś budzi kontrowersje na Półwyspie Iberyjskim. Hiszpanki skarżą się, że nie jest to trafne określenie i mają rację, bo epidemia wcale nie rozpoczęła się w ich kraju. Gdzie dokładnie – trudno stwierdzić z całą pewnością. Wiadomo jednak, że pierwszy przypadek tej choroby, który został opisany przez lekarzy, odnotowano nie w Hiszpanii, lecz w amerykańskim stanie Kansas, w miejscowości Camp Funston, gdzie mieścił się obóz dla żołnierzy szkolonych przed wysłaniem na front I wojny światowej. W marcu 1918 r. jeden z żołnierzy zgłosił się do wojskowego lekarza z gorączką, bólem głowy i gardła. Dalej historia potoczyła się bardzo szybko. Miesiąc później trzeba było przystosować ogromny hangar, by pomieścić łóżka dla wszystkich chorych w okolicy.
Amerykańscy żołnierze z Kansas byli wysyłani na front do Europy. W ten sposób choroba trafiła do portów francuskich, a z nich m.in. na Półwysep Iberyjski. W maju zachorował sam król Hiszpanii. Ponieważ trwała wojna, gazety we Francji były cenzurowane. Nie pisano o epidemii na froncie, by nie psuć morale obywateli. Hiszpania zaś nie brała udziału w wojnie, więc wiadomości na temat choroby nie były cenzurowane, w związku z czym pisano o niej szeroko. Prasa francuska również rozpisywała się bez skrępowania o epidemii w sąsiednim kraju. Kiedy więc choroba dotarła do Paryża, mieszkańcy tego miasta uznali, że nowy rodzaj grypy przyszedł z Hiszpanii i to tam rozpoczęła się epidemia.
Szacunki osób zmarłych w jej wyniku są różne. Chorowano na całym świecie, a większość krajów nie liczyła zgonów tak skrupulatnie, jak liczymy je dziś. Nie zawsze było też jasne, że dana osoba zmarła z powodu grypy hiszpanki. Nie robiono wówczas testów PCR. Według jednych szacunków zmarło ok. 30 mln ludzi na całym świecie, według innych aż 50 mln. W obu przypadkach liczba zmarłych jest wyższa niż liczba ofiar I wojny światowej. Mimo to wojna jest wydarzeniem powszechnie znanym, zaś o epidemii wielu z nas nie słyszało nigdy.
Podobnie jak dziś, epidemia szczególnie mocno dotknęła osoby uboższe. W krajach biednych chorowało i umierało więcej ludzi niż w krajach bogatych, a w mieszkaniach robotników czy rolników więcej niż w domach osób zamożnych. W Nowym Jorku epidemia zebrała najtragiczniejsze żniwo wśród imigrantów – zwłaszcza Włochów, którzy mieszkali wówczas w niezwykle złych warunkach, czasem po kilkanaście osób w jednym małym pomieszczeniu.
Nacjonalizm i grypa
Przez długi czas nie było jednej nazwy choroby. W wielu krajach „przypisywano” ją innym państwom: w Senegalu nazywano ją grypą brazylijską, w Brazylii niemiecką, w Danii zaś uważano, że przyszła z południa. Iran obwiniał o epidemię Wielką Brytanię, Japończycy natomiast zawodników sumo, nazywając ją „grypą sumo”. Podobnie jak dziś, każdy kraj zakładał, że co złego to nie my – to nie my zarażamy, to nas zarazili sąsiedzi. O dziwo nikt nie nazwał choroby grypą amerykańską czy francuską, choć epidemia najprawdopodobniej zaczełą się właśnie w tych krajach.
Być może było tak dlatego, że USA i Francja były największymi potęgami politycznymi ówczesnego świata. Amerykanie bardzo niechętnie odnosili się do przypuszczenia, że epidemia rozpoczęła się w stanie Kansas, dlatego intensywnie poszukiwali kozłów ofiarnych i wymyślali teorie na temat tego, skąd grypa mogła przyjść do ich kraju. To właśnie Francuzi i Amerykanie używali określenia „hiszpanka” lub „hiszpańska grypa”, i to oni sprawili, że stało się dominujące. Hiszpanie do dziś są z tego powodu niezadowoleni; uważają, że jest to dla nich krzywdzące i robi im czarny PR. W ich kraju nazywano tę chorobę poetycko: „żołnierzyk z Neapolu”.
Pierwsza, wiosenna fala epidemii była raczej niegroźna i śmiertelność była niska. Zaburzyła wiele dziedzin życia, wpłynęła na losy wojny (bo chorowali żołnierze na froncie), jednak nie wywołała paniki. Większość chorych miała objawy podobne do zwykłej grypy, a epidemia wygasła latem i gdyby na tym się skończyła, zapewne zostałaby szybko zapomniana.
Niestety po pierwszej fali niespodziewanie przyszła kolejna, znacznie groźniejsza i bardziej śmiertelna. Rozpoczęła się jesienią i trwała do połowy zimy. Szczególnie negatywną rolę w rozprzestrzenianiu się wirusa odegrała demobilizacja żołnierzy. Do 1918 r. choroba szerzyła się przede wszystkim na froncie. Jesienią wojna się zakończyła, w związku z czym miliony zwolnionych z wojska żołnierzy powróciło do domów i zaraziło rodziny, bliskich i przyjaciół. Trzecia fala nadeszła w styczniu 1919 r. i była łagodniejsza niż poprzednia.
Tragiczny bilans epidemii na Samoa i zburzone slumsy
Epidemia brutalnie zweryfikowała kompetencje władz różnych państw. Każdy kraj czy region reagował nieco inaczej, a efekty działań zapobiegawczych były odmienne. Szczególnie drastycznym przykładem są różnice między Samoa Amerykańskim a Samoa Zachodnim. To dwie położone obok siebie i bardzo podobne grupy wysp na południowym Pacyfiku. Na Samoa Amerykańskim szybko zorientowano się, że choroba przyszła z zewnątrz i że mieszkańcy wysp są na nią szczególnie podatni. Od razu zastosowano ostrą kwarantannę i izolację, dzięki czemu epidemia nie miała tragicznych skutków. Na sąsiednim Samoa Zachodnim władzę sprawowała Nowa Zelandia. Tamtejsi włodarze zbagatelizowali chorobę uznając, że nie jest to żadne nowe schorzenie przychodzące z zewnątrz, lecz lokalna odmiana grypy, typowa dla tego obszaru. W efekcie na Samoa Zachodnim zmarło aż 25% populacji.
W niektórych regionach zamykano szkoły. Okazuje się, że odgrywało to znikomą rolę w ograniczaniu epidemii, gdyż dzieci nie chorowały na tę odmianę grypy, a jeśli już, to nie było jasne, czy złapały wirusa akurat w jednostce edukacyjnej. Dziś historycy przyjmują, że zamykanie szkół nie miało wpływu ani na ochronę zdrowia dzieci, ani na blokowanie rozprzestrzeniania się choroby. Co więcej, czasem uznawano, że otwarte placówki wręcz ograniczają rozwój epidemii. W Nowym Jorku, gdzie przebiegała ona łagodniej niż w innych miastach, postanowiono pozostawić szkoły otwarte, ponieważ dzieci miały w nich lepsze warunki higieniczne niż w domach i mogły przekazywać rodzicom – często imigrantom nieznającym języka – informacje o tym, co robić, by uniknąć zarażenia.
Na ogół jednak najskuteczniejszą strategią przetrwania w czasach wirusa było: siedzieć w domu, nie wychodzić (jeśli oczywiście ktoś miał dom i nie mieszkał z 20 osobami w pokoju, jak wielu imigrantów w Nowym Jorku). Znaczący wpływ na zmniejszenie zasięgu epidemii miały też ograniczenia poruszania się i zgromadzeń publicznych. Kraje, które je wprowadziły, na ogół wychodziły na tym dobrze. Restrykcje nie zawsze były jednak przestrzegane.
W Europie szczególnie tragiczna w skutkach okazała się epidemia w hiszpańskim mieście Zamora, które słynęło z religijności. Władze Hiszpanii nakazały unikanie miejsc i zgromadzeń publicznych, jednak biskup miasta miał odmienne od naukowców spojrzenie na przyczyny epidemii i inaczej wyobrażał sobie walkę z nią. Zwołał więc codzienne masowe modły do św. Rocha, patrona chroniącego od zarazy, na których ogłosił, że epidemia jest karą za grzechy i może zostać przezwyciężona jedynie przez żal za nie i pokutę. Podczas modłów wezwano wiernych do adoracji relikwii św. Rocha, co oznaczało, że każdy wierny musiał ustawić się w kolejce, by ucałować relikwie. Gdy władze próbowały zakazać zgromadzeń, biskup odmawiał odwołania modłów i grzmiał, że rząd chce się wtrącać w sprawy wiary. Bilans epidemii w mieście był dramatyczny, lecz mieszkańcy nie obwiniali o to biskupa. Co więcej, w 1919 r. odznaczyli go orderem za zasługi.
Dla niektórych rządów epidemia stała się pretekstem do walki z biednymi. Władze Chile uznały, że to przede wszystkim oni są odpowiedzialni za wybuch epidemii. W dwóch miastach – Parral i Conceptión – postanowiono więc zrównać lokalne slumsy z ziemią, a ich mieszkańców wygnać. W efekcie epidemia jeszcze przybrała na sile, bo tysiące ludzi zaczęło się przemieszczać, by znaleźć nowe miejsce do życia.
W 1919 r. w większości krajów świata epidemia miała się już powoli ku końcowi. Wkrótce po jej zakończeniu rozpoczął się krótki boom demograficzny. W Brazylii przyjęło się uważać, że ludzie urodzeni w latach 1918–1919 to „dzieci grypy”. W innych krajach również zauważono, że w okresie po ustaniu epidemii znacząco wzrosła liczba urodzin. Z drugiej strony, co bardziej niepokojące, jedna z historyczek przejrzała archiwa i znalazła dowody na to, że tuż po chorobie lawinowo wzrosła liczba zgłaszanych gwałtów w Rio de Janeiro.
Epidemia mocno i w trudny do przewidzenia sposób wpłynęła na losy ludzi i historie świata. Jej przebieg był zaskakujący i nieoczekiwany. Otwarte pozostaje pytanie, jakie nieoczekiwane konsekwencje będą rezultatem epidemii COVID-19.
Podczas pisania artykułu korzystałem z książki Laury Spinney Pale Rider: The Spanish Flu of 1918 and How It Changed the World, PublicAffairs, New York 2018.
Wyimki:
Według jednych szacunków zmarło ok. 30 mln ludzi na całym świecie, według innych aż 50 mln
Podobnie jak dziś, epidemia szczególnie mocno dotknęła tych uboższych
Dla niektórych rządów epidemia stała się pretekstem do walki z biednymi
Il: Oddział pierwszej pomocy w Fort Riley