Press "Enter" to skip to content

Maszyny do myślenia i miejsca do życia. Ekowioski globalnej Północy

Walka o klimat kojarzy się niekiedy z przypinaniem się do różnego rodzaju sprzętów albo ograniczeniami. Rzekomo to my jako konsumenci musimy z czegoś zrezygnować. Ekowioski pokazują, że niekoniecznie trzeba rezygnować, że życie przyjazne klimatowi i jednocześnie satysfakcjonujące społecznie jest możliwe – mówi Marcin Krassowski, antropolog kultury i etnograf. 

Filip Górski: Zanim włączyłem nagrywanie naszej rozmowy, spytałeś mnie, skąd właściwie wziął się pomysł na rozmowę o ekowioskach. Powiedziałem Ci, że to hasło kojarzy mi się dziwnie – poznałem je, obserwując działalność jednego z moich znajomych. Osoba ta jest związana z ruchem na rzecz ekowiosek, a przynajmniej tak się przedstawia, i wydaje się szczególnie zainspirowana rosyjskimi osadami tego typu. Z tego, co obserwuję, dużą rolę gra tam drobne rolnictwo, ale też jakiś rodzaj szamańskiej duchowości, a kiedy poczyta się więcej o tym zjawisku, można natknąć się na oskarżenia o prorosyjski panslawizm lub wręcz „turbosłowiańską” samoidentyfikację jego uczestników – również w społecznościach tego typu tworzonych w Polsce. Według badaczy idea trafiła na podatny grunt. Dekady życia w totalitarnym systemie pozbawiły ludzi korzeni, a pierestrojka rozczarowała, więc Rosjanie próbują przywrócić elementy starej kultury, znaleźć tożsamość lub wręcz uciec od tego, co „złe”. W tle są też jednak rozważania o starożytnych Ariach, zaginionych cywilizacjach i kosmitach. Eurazjatyckie ekowioski jako nowa forma osadnictwa zyskują też poparcie autorytarnych władz… O co właściwie chodzi?

Marcin Krassowski: Społeczności, o których mówisz, a ekowioski, którymi ja się zajmuję, to dwie różne rzeczy.

Tak, domyślam się, że wioska wiosce nierówna. Pokutuje jednak przekonanie, że wszystkie ekowioski to coś niezdrowego, dziwnego, sekciarskiego – i bardzo chciałbym oddzielić to, co naprawdę takie jest (tak jak np. wspomniane rosyjskie osady), od tego, co bywa o to niesłusznie posądzane. Zależałoby mi na odkodowaniu negatywnego stereotypu, który narósł wokół ekowiosek, na rozbrojeniu go. Byłoby dla mnie cenne zaznaczenie, na czym polega ezoteryczny charakter niektórych wiosek, a jednocześnie pokazanie, czym są wioski, które Ty znasz, badałeś i zjeździłeś. 

Możemy krótko rozwinąć wątek Dzwoniących Cedrów, czyli anastazjowców – ruchu społecznego tworzącego społeczności, o których powiedziałeś na początku. To w ogóle bardzo ciekawe pytanie, bo moja przygoda z ekowioskami w pewnym sensie zaczęła się właśnie od nich. Jakoś w 2014 r. pojechałem ze swoją dobrą przyjaciółką do nieistniejącej już proto-ekowioski Barkowo, której założyciele inspirowali się ideami Dzwoniących Cedrów. Kupili kilka hektarów ziemi pod Gołdapią i mieli pomysł, by podzielić ten teren na mniejsze, 1-hektarowe działki, a następnie na każdej z nich osiedlić inną rodzinę. Koniec końców wszyscy w tej społeczności mieli gospodarować wspólnie, ale jednocześnie każda rodzina miała być niezależna. Artur i Katarzyna Miliccy, którzy założyli Barkowo, prowadzili też kursy pod szyldem „Akademia Bosej Stopy”. Pojechałem tam trochę z ciekawości, trochę z braku planów na majówkę, a trochę dlatego, że szukałem tematu na licencjat. 

Cała historia anastazjowców zaczyna się w latach 90., gdy Władimir Megre, rosyjski przedsiębiorca, organizator ekspedycji handlowych na rzece Ob, podczas jednej z podróży przez tajgę miał spotkać „jaśniejącą”, piękną, długowłosą kobietę o imieniu Anastazja. Zafascynowany, zaczął jej towarzyszyć, a ona ponoć uczyła go, jak żyć z dala od cywilizacji, „w zgodzie z naturą” i w jaki sposób gospodarować na hektarze. Swoje doświadczenia (objawienia?) opisał w kilku książkach. Podaje w nich na przykład „przepisy naturalnego życia”. Nigdy nie zapomnę fragmentu, w którym autor wskazuje, że należy myć się tylko we własnym ogrodzie, ponieważ toksyny spływające z ciała podczas kąpieli są rozpoznawane przez rośliny, które następnie wytworzą „lek” pozwalający temu konkretnemu człowiekowi zdrowiej żyć. No i widzę, że się uśmiechasz, ja też się uśmiecham, choć z drugiej strony nie ma przecież w takich przekonaniach nic złego.

No tak, dopóki nie krzywdzisz nikogo, jest to w porządku.

Dopóki nie uznajesz, że np. jedzenie ogórków, na których wcześniej brałeś prysznic, wyleczy cię z raka. Drugim ważnym postulatem Megre są rodowe siedliska. Anastazja miała twierdzić, że każda rodzina może utrzymać się i wyżywić z hektara ziemi. Ruch anastazjowców stał się niesamowicie popularny w państwach byłego ZSRR. W Rosji obowiązuje nawet ustawa o rodowych siedliskach podpisana przez Putina w 2016 r. Na jej mocy każdej chętnej rodzinie przydzielany jest za darmo hektar ziemi gdzieś na dalekim wschodzie Federacji. 

Nie przyglądałem się bliżej temu zjawisku, ale z tego, co wiem, ruch Dzwoniących Cedrów jest dość konserwatywny, Wielu założycieli rodowych siedlisk uznało na przykład, że ekowioski to coś zupełnie innego, obcego, a wręcz „zgniły Zachód”, i nie zdecydowało się przyłączyć do ruchu ekoosadniczego. 

Co to znaczy ekoosadnictwo? Jaka jest definicja ekowioski?

To jest jedno z najtrudniejszych pytań (śmiech). Odpowiedź na nie będzie pewnie determinowała resztę rozmowy. Mogę podać ci definicję, która obecnie obowiązuje – opracowała ją organizacja Global Ecovillage Network. Ekowioska to intencjonalna, tradycyjna lub miejska społeczność, świadomie projektowana poprzez lokalnie zarządzane procesy partycypacyjne we wszystkich 4 wymiarach zrównoważonego rozwoju (społeczność, kultura, ekologia i gospodarka), celem regeneracji środowiska społecznego i naturalnego. Najważniejszy jest zawarty w definicji cel ekowiosek, który wyróżnia je na tle innych rodzajów osad. 

Nie mogę stwierdzić jednoznacznie, że pod tę kategorię nie da się podpiąć ruchu anastazjowców – bo przecież i tam celem jest regeneracja środowiska naturalnego czy tworzenie społeczności, która według swoich wewnętrznych kryteriów jest szczęśliwa. Nawet jeżeli przyjąć, że zasady, o których pisał Megre (a rzekomo mówiła Anastazja), niekoniecznie mają wiele wspólnego ze zrównoważonym rozwojem czy nawet z permakulturą, są to przecież tzw. naturalne metody upraw, które powodują przyrost humusu poprzez lepsze gospodarowanie, np. dzięki stosowaniu nawozów organicznych. 

Ekowioska to zarówno społeczność Skala w północnej Grecji, gdzie żyje 7 osób gospodarujących sobie na kilku hektarach, jak i Los Angeles Ecovillage, czyli 3 domy, łącznie ok. 500 mieszkańców, z których tylko 75 osób podejmuje aktywności związane z ograniczaniem negatywnego wpływu na środowisko. Teraz możesz spytać: co ma jedno z drugim wspólnego, skoro to są tak różne społeczności? Ale o to właśnie chodzi – koncept ekowioski jest celowo bardzo szeroki. Dlatego proponowałbym, żebyśmy się ograniczyli do pewnego wycinka pola „ekowioski”.

Czyli czegoś, co jest stricte poza miastem?

Czyli tego, co w ruchu ekoosadniczym (od jego początków w latach 90.) rozpoznaje się jako ekowioski globalnej Północy – w przeciwieństwie do ekowiosek globalnego Południa, które cechuje raczej tradycyjny charakter. Te drugie to np. wioski w Senegalu, choćby Mbam i Faoune, które aby przetrwać (wręcz w sensie fizycznym) podczas kryzysu ekonomicznego i demograficznego w latach 80. XX w., musiały przyjrzeć się temu, czym są, i odbudować się na innych zasadach, niż działały do tej pory – ale były to zasadniczo społeczności tradycyjne, bliższe „zwykłym” wioskom. Te pierwsze są natomiast społecznościami raczej intencjonalnymi, tzn. zakładanymi od zera w konkretnym celu. Czerpią z dziedzictwa kontrkultury oraz ruchu komun w USA i Europie, ale nie tylko. Mamy również ekowioski inspirowane antropozofią Rudolfa Steinera i zakładanymi w ramach zapoczątkowanego przez niego ruchu camphillami. W końcu jest też bogata spuścizna ruchu cohousingowego (szczególnie w Danii). Moja propozycja jest taka, żebyśmy wzięli pod lupę ekowioski globalnej Północy w stereotypowym znaczeniu tym, które obrosło skojarzeniami z hipisami, wolną miłością i tuleniem się do drzew. 

Podzielmy sobie w ogóle dyskusję na korzenie ekoosadnictwa i na aktualną historię. Korzenie to jest to, o czym wspomniałem – spuścizna ruchu komun, antropozofii, cohousingu. Te społeczności istniały od dziesiątek lat i były różnie określane, ale wtedy nikt jeszcze nie nazywał ich ekowioskami. Historia ekoosadnictwa jako ruchu zaczyna się pod koniec lat 80. XX w. – równolegle w Europie i Ameryce Północnej. Wówczas w Danii w jednym z cohousingów żyło małżeństwo, Ross i Hildur Jacksonowie. Zdaniem Hildur ruch cohousingowy był za mało aktywistyczny, niewystarczająco nastawiony na kwestie środowiskowe. W 1987 r. wraz z mężem założyli Gaia Trust, organizację, która miała fundować badania i inne inicjatywy związane z ochroną klimatu, przyrody i ze zrównoważonym rozwojem. 

W podobnym czasie, na przełomie lat 80. i 90. w Stanach Zjednoczonych małżeństwo Roberta i Diane Gilmanów prowadziło „In Context”, organ prasowy Context Institute. Gilmanowie w ramach swojej działalności bardzo interesowali się społecznościami intencjonalnymi w USA i dokumentowali ich życie. Były to komuny z lat 60. lub grupy do nich nawiązujące. Gilmanowie opisywali m.in., jakie rozwiązania społeczne były stosowane w tych osadach. 

Na początku lat 90. Gaia Trust zleciła Gilmanom napisanie raportu o społecznościach intencjonalnych, które intensywnie wdrażają rozwiązania prośrodowiskowe albo dla których jest to dominanta działalności. Raport Ecovillages and Sustainable Communities został opublikowany w roku 1991 i na jego podstawie zaczęła się tworzyć biblioteka rozwiązań, konsolidacja pewnych konceptów. Zagęścił się networking – Gilmanowie podczas przygotowywania dokumentu odwiedzili wiele społeczności i siłą rzeczy opowiadali o innych komunach czy inicjatywach.. W efekcie w 1995 r. w ekowiosce Findhorn w Szkocji zorganizowano konwencję założycielską Global Ecovillage Network. Uczestniczyło w niej 400 osób – a kolejnym 300 odmówiono wstępu ze względu na to, że nie było już jak ich przyjąć. Nie jest więc tak, że bum, mamy duże wydarzenie i dopiero po nim zaczynają powstawać ekowioski. Jest wielkie dziedzictwo bardzo różnych społeczności, odmiennych także pod kątem światopoglądowym. No bo co wspólnego na gruncie ideologicznym ma antropozofia Steinera z hipisami ze Stanów? Można się czegoś doszukać, ale to nie tak, że jedni dla drugich stanowili jakąś wielką inspirację. Jan Martin Bang, jeden z założycieli ruchu ekoosadniczego (zresztą z doświadczeniem kontrkulturowym lat 60. – brał udział w strajkach studenckich w Paryżu, mieszkał w kilku społecznościach intencjonalnych), powiedział, że ta konferencja to było dla niego przejście z „nie” do „tak”; pokazanie, jak idea w miarę bliskiego wspólnego życia może i powinna się realizować w dzisiejszych czasach, biorąc za punkt ciężkości kwestie środowiskowe. Oczywiście nie realizuje się w pełni w tym momencie, ale to inna sprawa (śmiech). Tak więc 1995 r. to początek zorganizowanej sieci ekowiosek, która powstaje indukcyjnie, z wcześniej istniejących sieci, z wcześniejszych doświadczeń. 

Okej, czyli rozumiem, że nazwy „ekowioska” użyto po raz pierwszy w latach 90.?

Nie. Z nazwą jest problem. Poświęciłem kiedyś kilka tygodni, by rozpracować, kiedy i gdzie pojawiła się po raz pierwszy, i dalej mi się to do końca nie udało (śmiech). Jeden z najwcześniejszych tropów prowadzi do profesora George’a Ramseya z Georgia Institute of Technology, który w latach 70. na konferencji naukowej użył tego słowa na określenie samowystarczalnego osiedla. Kontekst był jednak bardziej technologiczny, inżynieryjny. Z kolei w Niemczech Zachodnich w latach 80. pod pojęciem Ökodörf rozumiano obozowiska namiotowe powstające w ramach protestów przeciwko budowie elektrowni atomowych. To są konteksty bardzo odległe od tego, czym ekowioska jest dla nas dzisiaj. Jak podkreślają sami założyciele ruchu ekoosadniczego, samo słowo pojawiło się trochę znikąd – było, ale nie do końca wiadomo, kto pierwszy go użył w odniesieniu do społeczności intencjonalnych. W 1995 r., kiedy Hildur Jackson pisała swoje wczesne teksty o tym, czym według niej ma być ekowioska, to słowo już istniało w tym znaczeniu. W 1993 r. też było używane w ten sposób, bo zanim powstała Global Ecovillage Network, istniała już Duńska Sieć Ekowiosek. Trudno więc odpowiedzieć na pytanie, kiedy zaczęto je stosować – możemy jedynie stwierdzić, że spięło w sposób parasolowy pewne znane, utrzymywane od lat różne formy osadnictwa.

Odwiedziłeś 20 ekowiosek, spędziłeś w nich trochę czasu. Kto najczęściej na globalnej Północy decyduje się na dołączenie do ekowioski? Czy są to osoby, które łatwo wrzucić do worka „znudzeni życiem w mieście przedstawiciele klasy średniej lub wyższej”, czy może ekowioski to coś bardziej inkluzywnego? 

Ekowioski z natury mają być inkluzywne, natomiast rozróżniłbym dwie kwestie: kto zakłada ekowioski i kto ewentualnie do nich dołącza. Jeśli chodzi o założycieli, jest to raczej klasa średnia, nastawiona prośrodowiskowo, aktywistycznie. Jak widzisz, używam tutaj bardzo okrągłych słów, bo nie chciałbym stereotypizować. Mogę podać przykłady. Byłem kiedyś w bardzo ciekawej ekowiosce Schloss Tonndorf, która mieści się w zamku z XIII albo XIV w. nieopodal Erfurtu w Niemczech. Nie jest to bardzo stara społeczność, mają około 20 lat. Założyła ją grupa ludzi, która chciała żyć bardziej ekologicznie, ale znajdziesz tam zarówno małżeństwo stolarzy, jak i wziętego architekta, prawniczkę, właścicielkę firmy cateringowej dostarczającej posiłki dla 300–400 dzieci w Erfurcie oraz Weimarze, pszczelarzy – pełen przekrój społeczny, pełen przekrój zainteresowań. Natomiast jak rozumiem, tym pytaniem dotykasz też innej kwestii, mianowicie czy trzeba mieć pieniądze, by dołączyć do ekowioski.

Przede wszystkim chciałbym spytać o to, czy styl życia, który się tam prowadzi – oparty na pracy na rzecz własnej społeczności, ewentualnie kooperacji z otoczeniem, wymagający pewnych wyrzeczeń, lat starań i trudów, by wyprowadzka do ekowioski zaczęła się jakoś „zwracać” – nie jest pisany tylko tym, którzy mają odpowiedni kapitał na starcie. Kupienie ziemi, wybudowanie czegoś, nauczenie się nowych rzeczy (np. ciosania drewna, uprawy roli) – to wszystko wymaga czasu i pieniędzy. Może się to wydawać nieosiągalne dla osób, które żyją od pierwszego do pierwszego i ledwo marzą o lepszym mieszkaniu albo fajnych wakacjach.

Aby zamieszkać w ekowiosce, nie trzeba umieć ciosać drewna ani uprawiać ziemi. Prawdopodobnie nie trzeba nawet wiedzieć, jak rozkręcić kran, jak postawić dom, jak zrobić cokolwiek. I tu ważne zastrzeżenie – jeżeli ma się pewien kapitał. Muszę przyznać ci rację, mieszkańcy ekowioski to najczęściej osoby, które mogą sobie pozwolić np. na zakup ziemi. Nie zetknąłem się jeszcze z sytuacją, żeby ktoś zeskłotował jakąś nieruchomość lub nieruchomości, a następnie urządził tam ekowioskę.

Spotkałem się natomiast z tym, że grupa poszukująca miejsca na stworzenie ekowioski kupiła praktycznie za bezcen dawny gigantyczny ośrodek psychiatryczny (wioska Keuru, Finlandia). Tak samo w Schloss Tonndorf. Mój mieszkający tam przyjaciel Thomas na pytanie, jak to jest kupić zamek, odpowiedział, że to wcale nie jest droga sprawa, bo w Niemczech jest pełno opuszczonych zamków – tyle że potem trzeba w ich konserwację włożyć jakieś pieniądze. Pod tym względem ekowioski nie są więc dla wszystkich. Nie każdego będzie na to stać. Nie każdy będzie też miał na to czas. Nie każdy pracuje w wolnym zawodzie, który umożliwia wykonywanie pracy z domu w nieregularnych godzinach. Nie każdy może dowozić dzieci do szkoły do miejscowości oddalonej o ileś tam kilometrów. Nie każdy zdecyduje się na dojazd do pracy samochodem czy komunikacją publiczną.

Czyli zakładamy, że ekowioska może funkcjonować nie tylko jako rodzaj zamkniętego obiegu (mieszkanie, wytwarzanie, świadczenie usług i konsumowanie na miejscu), ale też jako osada, której mieszkańcy pracują poza nią? To jest częste?

A jak pomyślisz sobie o jakiejkolwiek współczesnej wsi w Polsce, to czy wszyscy jej mieszkańcy siedzą na miejscu i zajmują się gospodarką rolną, ewentualnie mają lokalne sklepy, czy np. ze Zrębic w województwie śląskim czy Cieksyna pod Nasielskiem ludzie dojeżdżają do pracy do dużych miast: Częstochowy albo Warszawy? Tak samo jest w ekowioskach. Problem jest inny: jak zapewnić pracę mieszkańcom ekowioski? Jeżeli mieszkasz w zwykłej wsi i decydujesz się na prowadzenie tam sklepu, to go zakładasz, ludzie z okolicy w nim kupują i interes się kręci (w dużym uproszczeniu). W ekowiosce tak raczej nie będzie, bo te społeczności zwykle są za małe na tego rodzaju usługi. Zresztą w ogóle problemem wsi i małych miast pozostaje niedobór miejsc pracy.

W mojej optyce można wyróżnić 2 typy idealne ekowiosek globalnej Północy: komuna i osiedle. W ekowioskach reprezentujących ten pierwszy rodzaj jest wspólna własność przedmiotów, wspólna praca i budowanie na miejscu, wspólne gotowanie i posiłki. Są takie ekowioski (np. jedna z moich ulubionych, Suderbyn na Gotlandii), w których wspólne jest w zasadzie wszystko poza indywidualnym dochodem i przestrzenią – tzn. każda osoba ma zapewniony własny pokój. Mamy też ekowioski w typie osiedla. Tutaj 2 przykłady: pierwszy to Hurdal w Norwegii, która została wybudowana przez dewelopera na zlecenie związanego z nim NGO-sa. W tej ekowiosce można było kupić dom. Od stereotypowego osiedla na warszawskiej Białołęce Hurdal różniła się tym, że nie ma tam ogrodzeń, a domy zostały zaprojektowane nawet nie tyle jako energooszczędne, ale wręcz oddające energię elektryczną do sieci. Wspólne były jedynie skrzynki pocztowe położone w jednym miejscu blisko siebie, dom wspólnotowy (w którym z tego, co pamiętam, nie działo się absolutnie nic) i kawiarnia, w której trzeba było normalnie płacić, ale pracował w niej ktoś z mieszkańców – i tyle. Drugi przykład to Hallingelille w Danii, gdzie też jest dom wspólnotowy, ale są również wspólne obiady 2 razy w tygodniu (tylko tyle, ponieważ nie każdy ma czas – niektórzy jeżdżą do Kopenhagi do pracy). Mieszkańcy dzielą też pralnię, bo po co każdy ma mieć własną pralkę, skoro nie pierzemy codziennie? Do przykładu Hallingelille potem jeszcze wrócę.

Dla mnie siła konceptu ekowioski tkwi właśnie w jego różnorodności. Wracając do pytania, kto w ekowioskach mieszka i dla jakich ludzi są one tworzone – to jest kwestia otwarta. Jeżeli chcesz żyć bardzo blisko z kimś, być w prawdziwej wspólnocie, znajdziesz ekowioskę, która ci to zapewni, albo możesz taką założyć. Ale jeżeli tak naprawdę chcesz pobyć z ludźmi tylko trochę bliżej i głównie chodzi ci o to, by wyjechać za miasto (czyli suburbanizacja, ale w bardziej ekologicznej formie), to też coś znajdziesz. 

Ciekawie ta dynamika wspólnota–indywidualizm rozwiązana jest w Hallingelille. Każda rodzina ma swój osobny dom, ale też część starych budynków gospodarczych została przekształcona w tzw. Kolektyw. Funkcjonuje on w ramach ekowioski, jest jej częścią, ale mieszkają w nim ci, którzy chcieli żyć w bardziej ścisłej wspólnocie, nie mają potrzeby posiadania domu ani osobnego mieszkania, albo ci, których nie stać na coś większego – wynajmują tam pokoje, wspólnie jadają posiłki.

Czy nie jest tak, że hasło „ekowioska” po prostu lepiej sprzedaje to, co mieści się w starym, sprawdzonym pojęciu wsi?

Ale ekowioski wcale dobrze się nie sprzedają. Kto w Polsce o nich słyszał? Nawet gdy jeździłem na międzynarodowe konferencje, to też wiele osób nie miało pojęcia, o co chodzi. Ten koncept nie sprzedaje się też dlatego, że do 2030 r. 5 mld ludzi będzie mieszkać w miastach, więc po co nam niby odświeżanie wsi na ekologiczną modłę, skoro tak naprawdę bardziej sexy będą wszystkie tematy związane z miastem: miasto 15-minutowe, miasto zielone itd. Już pewnie nawet stare pojęcie miasta ogrodu lepiej by się sprzedało niż ekowioska (śmiech)

Tym, co odróżnia ekowioskę od dawniejszych konceptów, od tego binarnego podziału miasto–wieś, jest ostatnia część definicji, czyli słowo „regeneracja” – a więc zakładamy, że coś się zepsuło i trzeba to naprawić. To już nie jest stare, Tönniesowskie rozumienie wspólnoty, w której się rodzimy, więc mieszkamy tam i to jest nasze miejsce do życia. To już nie jest model, w którym celem istnienia osady jest tylko zaspokajanie potrzeb swoich mieszkańców.

Chyba nie tylko w ekowioskach obserwujemy taką zmianę. Miasta też przechodzą od „prostego trwania” do stawiania sobie ambitnych celów, nierzadko wykraczających poza zapewnienie pewnego standardu życia czy realizację zadań określonych w ustawie.

W obliczu kryzysu klimatycznego trudno nie myśleć celowo. Choć w sumie cele zawsze były, tylko nie formułowano ich aż tak głośno i bezpośrednio, a przede wszystkim – nie uspołeczniano procesu ich wypracowywania. Z tym uspołecznianiem to zresztą można dyskutować, na ile ono faktycznie ma miejsce w planowaniu strategicznym… Ale wracając: nie tylko w ruchu ekoosadniczym, ale i w szerszym zakresie nastąpiło przejście od myślenia o samowystarczalności do myślenia o zrównoważonym rozwoju czy resilience. Zawsze mam problem z dobrym tłumaczeniem tego słowa.

Odkształcenie się i powrót do stanu pierwotnego?

Niekoniecznie, bo wtedy można byłoby to nazwać zwyczajnie sprężystością. Chodzi raczej o niezałamanie się, zdolność podtrzymywania, spełniania swoich funkcji przy zmienności otoczenia. Inaczej: coś nie łamie się pod wpływem zmiennych okoliczności, odkształca się, ale dalej funkcjonuje, zachowuje swoje właściwości. Ruch ekoosadniczy też powinien tak działać – nawet na takim organizacyjnym poziomie.

To znaczy?

Założenia, które powstały na początku lat 90., to jedno, a to, jak ludzie żyją – drugie. Podam ci przykład. Podczas pierwszego wyjazdu terenowego, kiedy byłem w Skandynawii, w jednej z ekowiosek trafiłem akurat na święto Midsommar. Zorganizowano tam wielkie ognisko. Przyszedłem na nie i na stosie, który miał być ogniskiem, zobaczyłem: płytę OSB, stary fotel z lat 70., lalkę Barbie… Potem przyjechał facet traktorem, wyrzucił z niego jeszcze więcej szmelcu, po czym wziął kanister z benzyną, polał te wszystkie graty i podpalił. Oczy miałem mniej więcej takie jak ty teraz i pomyślałem sobie: Czemu to się nazywa ekowioska? Dopiero potem, w rozmowach wyszło, o co chodzi. Ludzie mówili, że gdy zakładali ekowioskę, byli nastawieni na dbanie o środowisko za wszelką cenę – a potem życie to trochę zweryfikowało. Choć rozpalania ogniska benzyną i palenia lalek Barbie raczej to nie usprawiedliwia (śmiech). Trzeba zrozumieć, że mieszkańcami ekowioski nie muszą być i nie zawsze są aktywiści. Ekowioska jest przede wszystkim miejscem do życia. Jeżeli pewne rzeczy są za trudne, to robimy tylko te, które umiemy zrobić – niekoniecznie zabijamy się w imię ekologii. 

Czyli to, że mieszkańcy ekowioski odejdą od pierwotnego celu, czyli regeneracji, lub zrewidują go, też jest okej?

A czemu by nie? Ekowioska to luźny koncept, a ruch ekoosadniczy to luźna sieć bazująca na tym, że ma wypracowane know-how: rozwiązania społeczne, finansowe, ekologiczne, technologie, mimo że składa się z bardzo różnych społeczności. Znowu wrócę do tego przykładu: co ma wspólnego antropozofia z hipisami? Jedyne, co łączy wszystkie ekowioski, to zainteresowanie środowiskiem i chęć życia bardziej wspólnie. Ale do jakiego stopnia – tutaj granica nie jest ostra. No, nie mogę ci powiedzieć, że jak gdzieś jada się 3 wspólne obiady tygodniowo, to mamy do czynienia z ekowioską, a jak 2, to już nie.

Wracając do tego słowa niedającego się dobrze przetłumaczyć na polski – ekowioska może istnieć dalej nawet wtedy, gdy nie da się być w 100% ekologicznym, gdy np. ma się dwójkę małych dzieci i pracę na pełen etat, a po godzinach jeszcze buduje się ekodom… Weź tu, człowieku, nie zwariuj. Nie chodzi o zarąbywanie się dla idei. Kiedy pytałem ludzi, dlaczego przenoszą się do ekowiosek, najczęściej słyszałem: po to, by mieć lepsze, bardziej satysfakcjonujące życie. Oczywiście, są jeszcze społeczności religijne, tam motywacje mieszkańców nieco się różnią, ale to zupełnie inna kategoria. 

A jak wygląda zarządzanie ekowioską? Jaki model podejmowania decyzji jest najczęstszy w tego typu społecznościach? 

Bardzo dużo zależy od tego, ile osób tam mieszka. Inaczej podejmujesz decyzje, gdy w proces zaangażowanych jest 9 osób, inaczej, gdy jest ich 150. Zasadniczo mocnym trendem jest obecnie socjokracja, szczególnie socjokracja 3.0 i jej elementy. Hasło good enough for now and safe enough for try jest w ekowioskach w tym momencie bardzo rozpowszechnione – nawet jeśli nie podejmuje się decyzji w pełnym procesie socjokratycznym. 

Socjokracja, czyli?

Socjokracja jest modelem zarządzania inspirowanym tym, jak decyzje podejmowano w społeczności kwakrów. Podstawą systemu są tzw. kręgi, które zajmują się poszczególnymi dziedzinami życia. Na przykład w ekowiosce może działać krąg budowlany, rolniczy, szkolny itd. i to osoby w tych kręgach podejmują decyzje dotyczące swojego obszaru (ogrodu, kuchni, budowlanki itd.) – w myśl zasady, że to oni wiedzą najwięcej i najlepiej. W każdym kręgu istnieje funkcja „delegata” lub „delegatki”, którzy mają za zadanie zapewniać łączność i wymianę informacji pomiędzy poszczególnymi kręgami. 

Choć każda osoba ma równy głos, to motywem przewodnim w socjokracji jest hasło wspomniane przed chwilą. Na jego podstawie powinieneś sformułować pytanie, które warto zadać sobie przy podejmowaniu każdej decyzji. To nie jest pytanie nie o to, czy dana propozycja ci pasuje, czy nie pasuje, tylko o to, czy jest wystarczająco dobra i czy jest bezpieczna do wypróbowania. Ekowioski obecnie rezygnują z innych modeli, uwzględniających np. prawo weta. Nie chcą blokować procesu podejmowania decyzji przez konieczność jednomyślności, więc przechodzą m.in. na socjokrację.

Spróbujmy ocenić ekowioski. Choć wiem też już po naszej rozmowie, że ekowioski ewoluują, bo ich cele się zmieniają, więc może być trudno ocenić, na ile dana społeczność odnosi sukces…

Nie, to jest bardzo proste! Sukcesem jest, jeżeli ekowioska przetrwa. Większość ekowiosek upada albo jeszcze przed kupnem ziemi i zaczęciem czegokolwiek (bo ludzie zdążą się pokłócić i zmienią plany), albo w przeciągu pierwszych 3–5 lat. Trochę jak w biznesie – przetrwa może 30% firm po pierwszych 5 latach. Więc jeżeli ekowioska funkcjonuje dłużej niż 5 lat, jest to pewien sukces, naprawdę.

A przyszłość tych społeczności? Jak ma się kwestia zakładania ekowioski i życia w niej do tego, co już dziś się dzieje: ekstremalne zjawiska pogodowe, zmiana warunków glebowych, spadek bioróżnorodności, migracje? Czy ekowioski będą dającym się powielać modelem zamieszkiwania (oczywiście wewnętrznie zróżnicowanym, ale dającym się replikować w warunkach zmian klimatu), czy bardziej laboratorium rozwiązań, które potem będzie można przeszczepić do innego rodzaju struktur?

Nie będziemy żyć w świecie ekowiosek i ja sam nie chciałbym żyć w świecie ekowiosek. Między innymi dlatego, że podział na miasto i wieś będzie się wyostrzał na korzyść miasta – z punktu widzenia emisji CO2 lepsze jest mieszkanie w czymś takim [Marcin wskazuje palcem modernistyczną kamienicę] niż w jednorodzinnym domku…

Mimo wielu złudzeń, które nam towarzyszą. Wolno stojący dom wydaje się bardzo kuszący dla wielu osób – nawet dla tych, które myślą o klimacie przy podejmowaniu codziennych decyzji.

Tak, absolutnie. Ekodomek, żywność z własnego ogródka – to ludzi pociąga, natomiast jako populacja światowa nie jesteśmy w stanie wszyscy przenieść się na wieś i żyć w ten sposób. Nie to jest celem ruchu ekoosadniczego. 

Zawsze myślałem o ekowioskach jako o laboratoriach przyszłości, ale nie mam na myśli laboratoriów rozwiązań do uniwersalnego zastosowania. Dlaczego to nie ma prawa w ten sposób zafunkcjonować? Przykład bardzo przyziemny: najlepszym wynalazkiem, jeśli chodzi o kwestie budowy toalet, jest sucha toaleta kompostowa, w której nie używasz wody – toaleta jednocześnie produkująca kompost, który można wykorzystać na kilka sposobów. Siedząc teraz w kawiarni, patrzymy na żoliborskie kamienice. Wyobraź sobie urządzenie tu suchych toalet. To mało możliwe. 

W ekowioskach nie chodzi więc o bezpośrednią przekładalność, nie chodzi też o skalowalność. Ekowioska to nie plantacja, którą można rozszerzać. Zdaniem Anny Tsing, profesorki antropologii na University of California w Santa Cruz, plantacja jest idealnym modernistycznym pomysłem, ponieważ ze względu na alienację od otoczenia da się ją skalować w nieskończoność bez zmiany wewnętrznej struktury. Ekowioska nie może być skalowalna, ponieważ co z tego, że masz pewne rozwiązania, skoro cały ten koncept opiera się na ludziach? 

Ekowioski postrzegam też jako pewien rodzaj fikcji klimatycznych. No bo po co mamy fikcje klimatyczne – zarówno te książkowe, jak u Ursuli Le Guin, jak i te w grach komputerowych, np. Norco? Jednym z ich celów – w dużym uproszczeniu – jest popularyzacja. Chodzi o to, żeby wziąć abstrakcyjną i złowrogą naukę o klimacie (abstrakcyjną, bo to wiele złożonych danych, a złowrogą, bo kiedy słyszymy o klimacie, to najczęściej w ramach narracji, że jesteśmy w dupie) i pokazać ją w innym kontekście, pokazać jakąś możliwość. Z czym się kojarzy walka o klimat? Z Greenpeace’em i przypinaniem się do różnego rodzaju sprzętów czy nawet z ekoterroryzmem albo z ograniczeniami – że ja jako konsument muszę z czegoś zrezygnować. Ekowioski jako fikcje klimatyczne są pokazaniem tego, że niekoniecznie trzeba rezygnować, że życie przyjazne klimatowi i satysfakcjonujące społecznie jest możliwe. 

Od tego są utopie – to maszyny do myślenia. I ekowioski są takimi właśnie maszynami do myślenia. A dla tych, którzy w nich mieszkają, także wielkim wyzwaniem. Skoro ekowioski to laboratoria przyszłości, warto pamiętać, że w prawdziwych laboratoriach wcale nie tak wiele eksperymentów się udaje. Ekowioski to zatem również miejsca, gdzie popełnia się błędy, być może po to, by nie trzeba było powielać ich gdzie indziej. Na tym polega praca Global Ecovillage Network – oni pokazują: ten eksperyment nie wyszedł już milion razy, może zróbcie to inaczej. Druga sprawa to zjawisko, które lubię nazywać misleading ecology (na wzór misleading theology, czyli pojęcia z zakresu teologii, które używane jest na określenie niektórych bliskich sektom ruchów religijnych). Chodzi mi o rozwiązania, które tylko pozornie są bardzo ekologiczne, dobre dla klimatu albo dla społeczeństwa. Zdarza się w ekowioskach promowanie koncepcji, które z punktu widzenia samej emisji gazów cieplarnianych są błędne, ale być może mają jakieś znaczenie społeczne. 

I powtórzę: dla mieszkańców ekowiosek są one po prostu ich domami – takimi, o których marzyli, lub takimi, które są, bo po prostu… tak wyszło.

Kurczę, to wszystko, co mówisz, można by streścić tak: „No dobra, mamy ekowioski, one sobie są, bo ludzie chcą gdzieś mieszkać, chcą też coś zmienić w świecie, ale różnie im z tym wychodzi. Czy to, co zrobią, się przyda? Być może tak, a być może nie”. To jest zdecydowane zejście na ziemię, które trochę podzielam, ale nie ukrywam, że uderza mnie Twój realizm. Znam wiele środowisk i osób postulujących nowy, lepszy świat w dobie zmian klimatu – od nich zazwyczaj biją wiara i nadzieja. W najgorszym wypadku słyszę od ludzi, że nic nie ma sensu, bo wszyscy umrzemy. A Ty…

Wyszedłem na starego i zgorzkniałego?

Nie, zastanawiam się po prostu, czy po latach zajmowania się ekowioskami dalej się tym jarasz i nie czujesz wypalenia. A może po prostu od zawsze byłeś tylko takim neutralnym obserwatorem, badaczem?

Może powinienem był to powiedzieć na początku rozmowy, bo nie zaznaczyłem, jaka jest moja perspektywa badawcza. Ona jest bardzo charakterystyczna, ponieważ jestem antropologiem, etnografem. Może gdybyś zapytał socjologa, toby ci powiedział coś z ogólnej, ideowej perspektywy. Natomiast ja spędziłem w różnych ekowioskach ponad rok, z bardzo różnymi osobami… Ten rok sprawił, że mówię bardziej z poziomu doświadczeń ludzi, a mniej z poziomu idei – tak jak to ująłeś, to jest zejście na ziemię. Obraz ekowioski, który mam, jest bardzo złożony, to znaczy wiesz, oczywiście mógłbym go dla ciebie złożyć w jakąś ideologiczną pigułę…

Fajną kliszę?

Tak. Ale przez 6 lat pracowałem nad tym, żeby tego nie robić, żeby to wszystko ująć w takie ramy, które nie będą robić z ekowiosek kliszy.

To chyba okej, w sensie – no wiesz – byłoby szkodliwe, gdybyś zrobił coś odwrotnego i wbrew własnej wiedzy.

Tak, można by to całe zagadnienie sprowadzić do banalnych i prostych, czarno-białych pojęć. No ale tego nie zrobiliśmy (śmiech).

To dobrze, to się cieszę!