Na łożu śmierci nikt nie żałuje, że nie pracował więcej – to podobno popularne amerykańskie powiedzenie. Ja usłyszałam je w znanym serialu Grey’s Anatomy (Chirurdzy) w dniu, w którym do Sejmu trafiła ustawa o skróceniu czasu pracy do 35 godzin tygodniowo. Nie ma przypadków, są znaki!
A znaki te mówią, że temat skrócenia czasu pracy w Polsce nie jest już tylko „fantazją dzieciaków, które nie znają życia”, „fanaberią leni”, „najmniejszym problemem, jaki mają Polacy” – takie argumenty padały w 2018 r., kiedy dyskusję na ten temat rozpoczęła partia Razem, inicjując zbiórkę podpisów pod projektem ustawy.
Dzisiaj skrócenie czasu pracy dyskutowane jest we wszystkich mediach, a niedawno o 4-dniowym tygodniu pracy wypowiadał się pozytywnie sam „rycerz na białym koniu” Donald Tusk.
Dlaczego? Ponieważ nie da się odmówić temu pomysłowi pewnego istotnego atutu: skrócenie czasu pracy, niezależnie od tego, w jakiej formie miałoby do niego dojść, to cywilizacyjna zmiana, rewolucja w podejściu do pracy i do tego, czym jest dla nas życie.
To zachwianie złotej zasady: „8 godzin pracy, 8 godzin czasu wolnego, 8 godzin snu”. To wywrócenie stolika i pokazanie, że życie jest ważniejsze od pracy – że nie żyjemy po to, żeby pracować, tylko pracujemy po to, żeby żyć tak, jak chcemy.
Jest to de facto mocny wolnościowy postulat! Nic więc dziwnego, że staje się atrakcyjny dla liberałów. Trzeba naprawdę tęgiej neoliberalnej głowy Ryszarda Petru czy Leszka Balcerowicza, żeby wciąż widzieć w nim zagrożenie dla gospodarki, rynków i finansów. To znaczy, ono istnieje, ale w dużo mniejszym stopniu ma podłoże ekonomiczne, a w znacznie większym jest odwieczną walką o władzę, jaką kapitaliści toczą z ludem. Złamanie ustalonej ponad 100 lat temu proporcji 8-8-8 na niekorzyść właścicieli będzie dla nich porażką. I tej porażki boją się neoliberałowie – upadku świata, który stworzyli dla swojego zysku.
Ustawa już w Sejmie!
Walka o skrócenie czasu pracy nie musi dzisiaj odbywać się na ulicach i w fabrykach. Mamy w Sejmie lewicę, która tak jak 104 lata temu stoi murem za osobami pracującymi i ma moc składania projektów ustaw. I taka ustawa, autorstwa partii Razem, wpłynęła do Sejmu 22 września 2022 r. Projekt zakłada stopniowe dochodzenie do 35-godzinnego tygodnia pracy. Opisuje mechanizm skrócenia czasu pracy oraz warianty jego rozliczania w różnych uwarunkowaniach poszczególnych sektorów gospodarki. Będzie można pracować albo codziennie o godzinę krócej, albo np. w rozliczeniu 2-tygodniowym, co kilka dni o 2 godziny krócej, albo będziemy mieć ekstra dzień wolny. Pracownicy zmianowi pozostaną na swoich stanowiskach przez 8 godzin, ale raz na 8 tygodni zyskają dodatkowy tydzień wolnego. Co najważniejsze, za 35 godzin pracy będziemy dostawać wynagrodzenie, które nie będzie niższe niż obecnie, a każda przepracowana godzina więcej będzie rozliczana w ramach nadgodzin.
Wszystko jest policzone. Nie staną szkoły ani urzędy, nadal pracować będą szpitale, fabryki i elektrownie. Będziemy jednak efektywniej z tej pracy rozliczani i albo będziemy ją wykonywać krócej, albo zarobimy więcej.
Oczywiście, że w dyskusję włączają się natychmiast liberałowie i obrońcy zatrudniających, wieszcząc ich rychłą plajtę oraz poważne zagrożenie dla gospodarki i wciąż nakręcanego, również wyzyskiem, wzrostu. Argumenty, jakich używają, czytaliśmy już w przedrukach historycznej prasy z 1918 czy… 2001 r., kiedy w Polsce po raz ostatni skrócono czas pracy, ustanawiając wszystkie soboty wolnymi i obniżając tygodniowy wymiar czasu pracy z 42 do 40 godzin. Ani 104 lata temu, ani 21 lat temu gospodarka nie upadła; zwłaszcza ostatnie 20 lat możemy uznać wręcz za czas rozwoju zarówno gospodarczego, jak i społecznego. I to rozwój społeczny stoi za wszystkimi argumentami, które kładziemy dzisiaj na stole, mówiąc, że chcemy pracować krócej.
Szlachetne zdrowie…
Jesteśmy jednym z najwięcej pracujących społeczeństw Europy. I to bardzo często ponad limit 8 godzin dziennie.
Według raportu firmy Randstad z 2019 r. 74% polskich pracowników zdarza się pracować w nadgodzinach. Ponadto 14% ankietowanych zadeklarowało, że pracuje tak prawie codziennie, a kolejne 21% – co najmniej raz w tygodniu. Wśród badanych 44% uważa, że praca po godzinach jest w ich firmach normą. Większość pracujących w nadgodzinach otrzymuje dodatkowe wynagrodzenie lub odbiera za nie dni wolne, ale aż co piątemu ankietowanemu zatrudniający w żaden sposób nie wynagradzał pracy w godzinach nadliczbowych.
Aż dziw bierze, że jeszcze funkcjonuje w naszym kraju kultura, branża gastro, wydawnictwa i rekreacja, bo przyznajemy, że najczęściej nie mamy czasu na aktywności takie jak chodzenie do teatru czy restauracji, czytanie, spacery lub uprawianie sportów. Ale przede wszystkim nie mamy czasu nawet na sen. To ze snu rezygnujemy najczęściej, próbując pogodzić pracę zawodową i inne obowiązki, które mamy do wykonania w domu.
Socjolożka i ekonomistka Juliet Schor przeprowadziła badania wśród pracowników 16 firm z USA, Australii i Irlandii. Wyniki pokazały przede wszystkim, że osoby zatrudnione w firmach, które zdecydowały się ograniczyć liczbę godzin pracy (przeszły w tryb 4-dniowego tygodnia pracy), śpią codziennie o godzinę dłużej niż osoby pracujące 5 dni w tygodniu. To niesie za sobą konkretne korzyści: pozwala utrzymać balans między życiem rodzinnym, prywatnym i zawodowym oraz uczestniczyć w szeroko rozumianej kulturze i sieciach społecznych, a przede wszystkim wpływa na nasze zdrowie. Sen jest bowiem istotnym warunkiem zachowania zdrowia nie tylko fizycznego – nasz organizm musi mieć kiedy się zregenerować – ale też psychicznego, co jest szczególnie ważne w czasie, kiedy coraz więcej osób cierpi na różnego typu zaburzenia psychiczne, na czele z jakże groźną depresją.
Szczegółowo o wpływie przepracowania na nasze zdrowie opowiada Kaja Filaczyńska, lekarka endokrynologii i działaczka społeczna, w podcaście Endokrynolożka (dostępnym na większości platform podcastowych). Z odcinka Co nam robi ze zdrowiem za dużo pracy i za mało zabawy dowiedzieć się można o tym, jak w krajach, które zdecydowały się na systemowe skrócenie czasu pracy, zmienił się profil pacjentów i jaki miało to wpływ na ogólne funkcjonowanie ochrony zdrowia. Spoiler: miało dobry wpływ.
Jednym zdaniem – musimy pracować krócej, by czuć się lepiej.
Świat się nie zawali
Najczęstsza wątpliwość i jednocześnie zarzut pod adresem pomysłu skrócenia czasu pracy to oczywiście: „Upadną firmy!”. Owszem, będą musiały się dostosować. Niektórym, być może, chwilowo będzie się wiodło gorzej, zanim ich szefowie zaakceptują fakt, że system się zmienia, i przeprowadzą skuteczną adaptację. Inne, których model biznesowy oparty był na skrajnym wyzysku, rzeczywiście mogą upaść, ale ich pracownicy powinni bez problemu znaleźć pracę tam, gdzie wskutek skrócenia czasu pracy będą potrzebne nowe osoby do różnych zadań. Jednak pilotaże firm, które wprowadzają krótszy czas pracy jako własną innowację, oraz kraje, w których już obowiązuje 35-, 37-godzinny tydzień pracy, stanowią dowód, że świat się od tego nie zawali, ba! Całe gospodarki stają się wówczas jeszcze bardziej konkurencyjne, społeczeństwa są zamożniejsze, pracownicy odczuwają większą satysfakcję w życiu, a tym samym chętniej pracują i są w tej pracy wydajniejsi.
Nie da się zaprzeczyć, że Francja czy Norwegia są gospodarczymi liderami, a jakość usług publicznych w Szwecji nie spadła w trakcie prowadzonego przez 6 lat pilotażowego programu skrócenia czasu pracy w administracji. Również tacy giganci biznesu, jak Toyota czy Microsoft, testowali krótszy czas pracy i wnioski, jakie wyciągnęli z tych prób, są wyłącznie pozytywne. Potwierdza się stara jak świat reguła: „Z niewolnika nie będzie pracownika” – czyli zadowolony z życia, wypoczęty, wyspany pracownik, który ma szansę nawet pójść do kina czy knajpy z przyjaciółmi, zająć się rodziną, jak wymagają tego jego bliscy i jego własne emocje, jest wydajniejszy i firma ma z tego korzyść.
Kto straci naprawdę? Uprzywilejowani panowie, którzy tęsknią za pracą dzieci, zamykaniem strajkujących kobiet w płonących fabrykach, płaceniem marnych tygodniówek… stracą nad nami kolejną część swojej władzy.