Press "Enter" to skip to content

Kolumbowie z polskiej wsi

Na przełomie XIX i XX w. polską wieś we wszystkich zaborach ogarnęła gorączka brazylijska. Tym mianem nazwano falę emigracji do Ameryki, lecz już nie tylko do USA, jak w latach wcześniejszych (choć liczba emigrantów do Ameryki Północnej wciąż przeważała), ale także do Ameryki Południowej, w tym właśnie do Brazylii. Losy tej ok. 100-tysięcznej grupy zostały wówczas szeroko opisane na łamach prasy. 

Pierwsze polskie kolonie w Brazylii założyli w latach 70. XIX w. emigranci z zaboru pruskiego. Wkrótce za ocean masowo ruszyły też Królestwo Polskie i Galicja. Na początku lat 90. – po suszy lat 1889–1890, ciężkiej zimie roku 1891 i nieurodzaju ziemniaków – fala emigrantów z polskich wsi wezbrała, choć władze Królestwa, jak i przedstawiciele ziemiaństwa byli bardzo niechętni takiemu wypływowi siły roboczej.

Jakie były dalsze losy tych wędrowców, w znaczącej większości małorolnych i bezrolnych chłopów, dla których dekrety uwłaszczeniowe z 1864 r. nie oznaczały zasadniczej odmiany? Generalizowanie bywa ryzykowne, można jednak założyć, że zwykle był to początek długiej i trudnej drogi, a na jej końcu nie zawsze stały własna farma lub choćby mały domek w „Hameryce”. 

W gdyńskim Muzeum Emigracji prezentowane są listy północno- i południowoamerykańskich emigrantów wysyłane w tamtym czasie do rodzin w kraju. 

A więc kochany bracie, kiedy jeszcze zostajesz na miejscu, to ja ci życzę z całego serca, ażebyś sprzedał wszystko, co masz i przyjechał do Ameryki, bo jak ja rozważam, to lepiej dziesięć razy można życie prowadzić aniżeli w kraju. I to jakbyś jechał, to jedź z całą familią, z żoną i dziećmi. A jeszcze donoszę, że nie bój się niczego, a przyjedziesz, to się nie będziesz błąkał jak ja, ale przyjedziesz jak do własnego domu – pisał w kwietniu 1891 r. Franciszek Kamieński z Wilkes-Barre w Pensylwanii do brata w Sosnowie (k. Puław). 

Droga do Brazylii była dosyć długa i uciążliwa, aleśmy szczęśliwie dojechali do miejsca, skąd piszę 1 listopada. Brat Franciszek, Antoni i Matka niech przyjadą. (…) Franciszek niech zabiera ze sobą wszystkie swoje gratki, bo tutaj mu się bardzo przydadzą do jego rzemiosła (…). Tylko pieniędzy nikomu po drodze nie pożyczać, bo ich się nigdy nie odbierze, tak jak mnie porobili. I donieście siostrze Agnieszce, by z mężem swoim Feliksem przyjechali, bo jak się ma po pańskich służbach poniewierać, to tu daleko lepiej, z początku zwłaszcza ciężko, ale po dwóch latach to już będzie lepiej – zachęcali Marianna i Kazimierz Kurkowie. List nadano w grudniu 1890 r. w Indaial, w brazylijskim stanie Santa Catarina. 

Nie brakuje tu listów z obu Ameryk, z których wynika, że po trudnych początkach udawało się czasem – zachowując wszelkie proporcje – spełnić amerykański sen. I, jak zauważa Adam Leszczyński w Ludowej historii Polski, poprawę standardu życia łatwiej było odczuć chłopu niż inteligentowi, jako że w tym drugim przypadku krajowy status przestawał się liczyć za granicą. Dlatego też, jak wynika ze statystyk, inteligencja emigrowała za ocean z rzadka. 

Co nas tam czeka?

W tym czasie pojawiła się też jednak relacja zgoła odmienna. Jesienią 1890 r. Adolf Dygasiński (1839–1902), pisarz i publicysta, przystał na propozycję redakcji „Kuriera Warszawskiego” i wybrał się szlakiem brazylijskiej emigracji. Chciał się przekonać, jaki los czeka ludzi skuszonych obietnicami „ajentów”, czyli swego rodzaju emigracyjnych akwizytorów, którzy nakłaniali do wyjazdu za ocean. 

W Toruniu wsiadłem do wagonu 4-ej klasy, udając się do Bremy; wagon taki jest to klatka 12 łokci długa, 4 szeroka (…). Obok mnie siedzi Wiśniewski, chłop z pod Rypina, z Rokitnicy; wyemigrował z żoną i czworgiem dzieci, z których najstarszy chłopiec, Teoś, jest 8-letni. (…) po drugiej stronie za sąsiada [mam] rzemieślnika, Stanisława W., stolarza, który emigrował z młodą, może 18-letnią dziewczyną, Zofią Ł., pochodzącą z Paprot, gminy Żale, w powiecie rypińskim, (…) następnie chłop z Kujaw w czarnej kamizelce, z pod której widać czerwone rękawy kaftana, a na głowie ma czarny kapelusz z dużem rondem. (…) Wiśniewski zapytuje cichym głosem:
– Czy pan daleko jadą?
Ja udaję również tajemniczego i dyskretnie odpowiadam:
– Za morze…
– I ja za morze! – rzecze chłop z westchnieniem. – A co nas tam czeka?
– Nie wiem – odrzekłem.
Wiśniewski westchnął drugi raz.

To początek epopei, która wiedzie przez Bremę i port w Bremerhaven do Rio de Janeiro i dalej, do planowanych kolonii. Wyłania się z tego opisu obraz ludzi tyleż ubogich i zdesperowanych, co całkowicie nieświadomych świata, miejsca, do którego zmierzają, i własnej sytuacji. Ta dezorientacja przybierała czasem komiczne formy.

Nasi chłopi cenią się bardzo wysoko, myślą, że ich pożądają wielce różne rządy; słyszałem na okręcie legendę, że do naszego parowca podjechał w nocy angielski statek i wykradł 25-u emigrantów.
– Pocoby mieli wykradać? – odzywam się.
– A któż, panie, może wiedzieć? Musi potrzebowali takich polskich ludzi.

W obcej skórze

Już w jednym z pierwszych felietonów przesłanych ze stałego lądu Dygasiński relacjonował, jak to wychodźcy oblegają setkami konsulat, błagając, aby przewieziono ich z powrotem do kraju. W miarę podróży w interior obraz nieszczęścia wypełniał się historiami kolejnych osób i grup. Tak było m.in. w stanie Santa Catarina, stanowiącym główny, obok stanu Parana, kierunek polskiej kolonizacji w Brazylii.

Emigranci otoczyli mnie wkoło, wszyscy, jak jeden, błagali, zaklinali, abym im nieszczęśliwym szedł w pomoc. Ze wszech stron wywoływali oni swoje nazwiska, a każdy w nadziei, iż o jego losie doniosę krewnym, przyjaciołom, znajomym: „A może się ktoś, gdzieś zlituje i wykupi biedaków z niewoli brazyliańskiej!” 

Na próżno jednak – zauważał autor – bo do Brazylii nawet pieniędzy pocztą przesłać nie było można. Ten, kto nie miał żelaznej woli i energii do pracy, już zginął

Podróż Dygasińskiego rozpoczęła się w październiku 1890 r. i potrwała do stycznia 1891 r., pod czujnym okiem brazylijskich urzędników i przy często wrogich komentarzach w miejscowej prasie (choć nie czyniono mu większych problemów). Pod koniec autor skonstatował:

Chłop polski w zetknięciu się w robocie kolonizacyjnej z niemcami, włochami, hiszpanami [sic!] najgorzej wychodzi; już od samego początku wszystko uważa za wrogie dla siebie: klimat, ziemię, jej stworzenia i ludzi, bo skóra jego tak przyrosła do kraju, iż jej nie zdoła zrzucić z siebie – jest on tylko polskim chłopem. Hiszpan, włoch, niemiec nigdy nie doznają zawodu; w ostatnim razie kupuje się szczotkę, pudełko szuwaksu i czyści się przechodniom buty na ulicy, a nie – to się bierze za 5 wintynów bananów i sprzedaż ich do wieczora drugie tyle zysku przyniesie; łódka nad morzem, wędka i t. d. ratuje każdego od ostatniej nędzy, tylko nie polskiego chłopa. (…) Chłop nasz przybył tutaj dla pracy na roli; myślał, że znowu pójdzie od rana za pługiem, że będzie siał żyto, sadził kartofle, hodował bydlęta i miał swoję chatę. Jakże się zawiódł!

Przyczyn brazylijskiego dramatu należało – zdaniem Dygasińskiego – upatrywać zarówno w ponurej doli chłopa w kraju, niezdolności do adaptacji w nowych warunkach, jak i w braku krytycyzmu wobec przedstawianych obietnic. Wystarczyła bowiem przysłana z zagranicy drukowana odezwa, choćby i przez nikogo niepodpisana, pełna rajskich nieomal wizji, aby nakręcić spiralę nadziei. 

Właśnie takie odezwy przychodziły do kraju w roku przeszłym, a ich treść stanowiła przedmiot ciągłych gawęd wśród mas ludowych (…). Jeszcze w Brazylii listy owe mieli chłopi w zanadrzu przy sobie. 

W efekcie tej naiwnej wiary emigranci popadali w stan porównywalny z niewolnictwem (tyle tylko, że zakup niewolnika nie odbywał się już jawnie na brazylijskim targu). Jeżeli więc, idąc za myślą Adama Leszczyńskiego, wieki pańszczyzny w Polsce także były w istocie czasem niewolnictwa, to wyzwolenie nie przychodziło łatwo – ani po tej, ani po tamtej stronie Atlantyku. 

Weselszą jest parańska dziatwa

Obserwowane przez Dygasińskiego dramaty dotyczyły zapewne jedynie części chłopskiej emigracji i określonego czasu. Wydaje się, że w kolejnych dekadach sytuacja się poprawiała. W 1907 r. Włodzimierz Turski, nauczyciel rodem z Galicji uczący w polskiej szkole w São Mateus do Sul (Parana), pisał, że weselszą jest parańska dziatwa bo odżywiana dobrze i silnie, bo nie zna zimy, bo nikt jej od lat dziecięcych nie zapędza do pracy nawet takiej jak pasienie bydła i gęsi (…). Czystsze dzieci w Paranie od naszych tutaj [w Galicji], bo stajen ani gnojówek koło domu nie ma, a wody ciepłej pod dostatkiem

Można zatem przypuszczać, że poświęcenie i niedola rodziców przyczyniły się z czasem do poprawy losu kolejnego pokolenia, odchowanego albo już urodzonego na niezbyt z początku gościnnej „brazyliańskiej” ziemi. O tym, że w Polsce, także tej niepodległej, międzywojennej, perspektywy niekoniecznie byłyby dla nich lepsze, może świadczyć jeszcze jeden list, tym razem wysłany w latach 30. XX w. przez emigranta przybyłego do USA z Babic pod Rzeszowem. Adresatką była pozostająca w kraju żona.

Co ja myślę to na to gospodarstwo co mamy w kraju to się można wysrać tysiące razy, a jak razem będziemy to za rok lepsze będziemy mieli sto razy w Ameryce, kończę pisanie, przyślij mi papiery jak najprendzy (…) żadnych wymówek nie chcę słyszeć, że nie możesz.

Szacuje się, że w latach 1872–1914 zabór pruski opuściło 1,2 mln osób, z czego do Stanów Zjednoczonych wyjechało około 550 tys. Większość stanowili polscy chłopi. W latach 1850–1914 z Galicji wyemigrowało nieco ponad milion mieszkańców, z czego ok. 85% wybrało USA. Wśród nich było blisko 450 tys. Polaków, w tym 400 tys. chłopów. Z Królestwa Polskiego do 1914 r. wyjechało 1,3–1,4 mln ludzi, z czego 75% do USA. Polskich chłopów mogło być w tej liczbie ok. 800 tysięcy.