Press "Enter" to skip to content

Czy w Polsce da się „siedzieć na socjalu”?

Każdy Polak ma zdanie na temat Polski. To dobrze. Gorzej jednak, gdy krzywdzi ono niektórych jej mieszkańców oraz bazuje jedynie na opiniach i niesprawdzonych „faktach”.

Istnieje co najmniej kilka postaw wobec polskiego „życia na socjalu”. Najbardziej bezmyślna jest ta, która, opisywana przez media w sensacyjnym tonie, skupia się na wyciąganiu jednostkowych przypadków nadużyć i rozciąga je na całą, bardzo liczną grupę korzystającą w taki lub inny sposób z pomocy państwa. Tak było z rzekomym „przepijaniem 500+”. Mimo że badania w terenie, oparte np. na wiedzy lokalnych pracowników socjalnych, powinny doprowadzić do zdementowania takich pogłosek (500+ „przepija” promil promila rodziców), opinia ta trzyma się zaskakująco mocno – przynajmniej w Internecie, gdzie bywa podstawą do tworzenia memów czy długich dyskusji pt. „moja siostra mieszkała obok rodziny, która…”. Ekstrapolowanie jednego czy dwóch przypadków na całą grupę jest ogromnie szkodliwe i każda osoba, która tak postępuje, oburzyłaby się, gdyby tę samą miarę przykładano do niej, tworząc krzywdzący stereotyp („paniom z biura nic się nie chce”, „kasjerki są kasjerkami, bo nie chciało im się uczyć” itp.).

Inna grupa krytykantów, tzw. zatroskani obywatele, jest jeszcze groźniejsza, gdyż swoje wątpliwości co do świadczeń wyraża w białych rękawiczkach. Martwi się o budżet państwa i miasta. Martwi się o PKB. Martwi się o polskie firmy, przedsiębiorców, koniunkturę i inflację. Przede wszystkim jednak obywatele ci są zwolennikami „samodzielności” oraz „wędki, a nie ryby”. Tacy ludzie, a jest ich bardzo wielu, formułują krytykę, która potrafi brzmieć spokojnie i zawierać pozory logiki. Z troską w głosie pytają: Ale dlaczego właściwie mamy dawać komuś pieniądze za nic? Od samych zapowiedzi programu 500+ byli mu przeciwni, widząc w nim „rozdawnictwo”, które wzmacnia „roszczeniowość”.

Dlaczego są groźni? Bo ich ziarno pada we wciąż niebogatej Polsce na podatny grunt. Ich strategia „nic za darmo” jest realizacją założeń całej III RP, całych 30 lat, w trakcie których dla nikogo nigdy nic nie było, a pas musiał być permanentnie zaciśnięty. Kult ciężkiej pracy i „dojścia do wszystkiego samodzielnie” z pozoru brzmi przekonująco. Dobrze wiemy jednak, że wiele karier wcale nie tak wyglądało; że gdy jedni nie dostawali, bo „nie było”, to i tak dostawali drudzy – korzystali z publicznych pieniędzy pod płaszczykiem zwolnień z podatku, dofinansowań, dotacji itp. Magda, gdzie były te pieniądze, kiedy ich nie było? – zapytał mnie 2 lata temu kolega z Łaz, ojciec dwójki małych dzieci. Miał dobrą intuicję: one cały czas były, ale nie dla wszystkich.

Aby dotrzeć do sedna i niechętnie się dzielącym wyjaśnić, dlaczego zasiłki i pomoc mają sens, trzeba cofnąć się o co najmniej kilka kroków. Trzeba naszkicować świat, w którym ekonomia nie jest nauką ścisłą, „budżet jest z gumy” i w którym możemy kształtować gospodarkę – czyli po prostu naszą codzienność – za pomocą pewnych odgórnych decyzji, takich jak regulacja cen czy właśnie napędzanie cyrkulacji pieniądza na rynku, co jest skutkiem m.in. wypłaty niektórych świadczeń. Gdy biedni mają gotówkę, to ją wydają, a nie trzymają w skarpecie. To, co w ciągu ostatnich kilku lat stało się z wieloma polskimi miastami, tj. dające się zauważyć zmiany czy rozkwit punktów usługowych, jest efektem funkcjonowania 500+, a więc stałego zasiłku, który, jak się przekonaliśmy, na razie nie zniknie. To, co wydarzyło się w Polsce i jak bardzo odbiega ona dziś od Tuskowego sposobu myślenia, to zasługa pieniędzy, z którymi ludzie tłumnie ruszyli do sklepów i na wakacje. Nie koniunktury z Niemiec, nie pieniędzy przywiezionych z zarobku w Wielkiej Brytanii. To masowość świadczenia napędziła koniunkturę.

Mit welfare queen, u nas zwanej „Karyną siedzącą za zasiłkach”, jest młodszy od kapitalizmu, ale już nie taki młody. Amerykańskie media wymyśliły go w 1974 r., gdy raportowały historię Lindy Taylor – Afroamerykanki, która została skazana na kilka lat więzienia za „kreatywne” korzystanie z systemu pomocy społecznej, tj. posługiwanie się kilkoma fałszywymi nazwiskami i zmyślonymi opowieściami, by wyłudzać publiczne wsparcie. Choć była to raczej opowieść o sprytnej, inteligentnej przestępczyni, a nie o zwyczajnej matce, stygmat „królowej zasiłków” przylgnął do wszystkich kobiet znajdujących się w podobnej sytuacji. W Polsce jest podobnie – najbardziej szanuje się matki pracujące pomimo trudności związanych z wychowaniem dzieci, a te „leniwe”, czyli pozostające w domu z rodziną, cieszą się mniejszym szacunkiem społecznym. W dobrym tonie jest także narzekać na 500+, które „powinno być tylko dla pracujących”, oraz nigdy nie przyznawać się, że fakt otrzymywania świadczenia może wpływać na nasze decyzje wyborcze.

Czy w Polsce w ogóle da się „żyć z socjalu”? Jako osoba, która właśnie kształci się w zawodzie pracownika socjalnego oraz ma bezpośredni dostęp do danych finansowych i wydatków klientów pomocy społecznej w różnym wieku i sytuacji, odpowiem: da się nie umrzeć (choć z trudem), natomiast nie da się żyć dobrze i wygodnie. Od stycznia 2022 r. tak zwany zasiłek stały wynosi maksymalnie 719 zł. Aby go otrzymać, trzeba spełnić kilka warunków: mieć bardzo niski dochód, gospodarować samotnie (a więc nie jest tak, że mamy kilkoro członków rodziny i każdy otrzyma ponad 700 zł) i być trwale niezdolnym do pracy. Osoby, które „żyją” z zasiłku stałego, zazwyczaj muszą próbować opłacić z niego wszystkie potrzeby, łącznie z lekami, jedzeniem i czynszem spółdzielczym, który może przecież wynosić 300 zł. Znam takie osoby – ledwo sobie radzą. Potrzebują dodatkowej pomocy z załatwieniem ubrań i składają wnioski o suchy prowiant (mąka, tłuszcze, zupki itp.). Niektóre z zasiłków i świadczeń wykluczają legalną pracę, gdyż po jej podjęciu są one instytucjonalnie odbierane. Stąd bierze się niesłusznie nazywane kombinowaniem zatajanie faktu pracy lub zatrudnianie się na czarno. Tylko od dobrej woli pracownika socjalnego (i jego koordynatora) zależy, jak rozpisana zostanie tabela potrzeb, wpływów i wydatków. Jeśli pracownik lub urzędnik zechce klienta „nauczyć rozumu”, dodatki mogą znikać z tabeli lub nie być przyznawane np. za „zbyt wysoki” dochód czy „nadmierną rozrzutność”. Częściowo można to zrozumieć – pieniędzy do podziału jest naprawdę mało. Ale wychowywania kijem i marchewką jest za to aż dużo.

500+ także nie rozwiązuje wszystkich problemów. Osoby, które z zazdrością wyliczają, że rodzina mająca czwórkę dzieci otrzymuje „aż 2000 zł”, w ogóle nie biorą pod uwagę kosztów utrzymania tych dzieci, które przecież rosną i mają różne potrzeby. Czy naprawdę chcielibyście żyć w piątkę czy szóstkę za 2000 zł plus zasiłki celowe na ubrania i węgiel, o które trzeba pisać wnioski i załatwiać podpisy w kilku urzędach? I w drugą stronę: czy naprawdę chcielibyście, żeby ludzie, którzy nie mieli i nie mają niemal nic, zostali pozbawieni tych 500 zł (lub ich wielokrotności) na podstawowe funkcjonowanie? 2000 zł „za nic” brzmią super, prawda? Do podziału na 5 osób w zawilgoconej kamienicy z grzybem, przy rosnących kosztach życia – już nie tak wspaniale.

Te pieniądze nie są „za nic”. 500+ otrzymuje się za wychowywanie dzieci wstecz i naprzód. Jest dla każdego właśnie po to, by nie stygmatyzować i nie generować wielkich kosztów obsługi programu – ale niektórym ratuje życie bardziej niż innym. Deklarowanie, że właśnie „ci ludzie” nie powinni tego świadczenia otrzymywać, to okrucieństwo. Inne zasiłki i dodatki, często niskie i nieregularne, są także konieczne i służą solidarności społecznej. Tak, istnieją ludzie – chorzy, pogubieni, starsi – którym będziemy musieli pomagać finansowo zawsze, nie tylko dorywczo. To psi obowiązek państwa i bogatszych członków społeczeństwa. Nie każda z pobierających świadczenia osób kiedykolwiek „stanie na nogi” i nie od każdej można tego wymagać. Dać tylko tym, którzy już i tak mają – to budowanie państwa i społeczeństwa w duchu neoliberalizmu.