Według prognozy ZUS w 2060 roku w Polsce będzie mieszkać 33 mln osób, 30% populacji będą stanowić emeryci, a średni wiek będzie wynosić 50 lat. Pokolenie millenialsów będzie w tym okresie przechodzić na emeryturę. Ile pieniędzy trzeba zebrać, by przetrwać na emeryturze w 2060 roku?
Na początek sprawdźmy, ile pieniędzy jest potrzebne, by przeżyć dziś. Średnia emerytura w Polsce wyniosła w 2020 roku 2 395 zł brutto, przy czym mężczyźni otrzymywali świadczenie w średniej wysokości 2 992 zł, kobiety 2 002 zł. Kobiety miały więc emeryturę średnio o 1/3 niższą. Według danych ZUS statystycznego emeryta lub emerytkę czeka około 20 lat życia.
Z prostej kalkulacji wychodzi, że 20 lat życia ze średnią wypłatą 2 395 zł co miesiąc będzie kosztowało budżet około 574 tys.. Jest to więc koszt ponad pół miliona zł przy założeniu tylko 20 lat życia na emeryturze. A co, jeśli będziemy żyć dłużej? Załóżmy więc dla bezpieczeństwa 25 lat, wtedy koszt ten wyniesie około 718.5 tys..
Nie jest to mała kwota, nawet te 718.5 tys. zł to jednak za mało. Pomijamy bowiem inflację. Ceny rosną każdego roku i jest to w ostatnich latach zjawisko równie stałe jak grawitacja. Jeśli przyjmiemy, że inflacja co rok będzie wynosić 2%, czyli mniej więcej średnią z ostatnich kilkunastu lat, to za 30 lat równowartość 718.5 tysięcy będzie wynosić 1.3 mln. Tyle więc od 2060 do 2090 roku musiałby nam wypłacić ZUS lub tyle musimy zebrać samodzielnie, jeśli ZUS nie będzie.
Skoro już jesteśmy przy istnieniu ZUS, niektórzy wierzą, że to właśnie ta instytucja jest problemem, że najlepiej ją zlikwidować. Gdyby nie ZUS, bylibyśmy w stanie oszczędzać więcej, ZUS nam zabiera, a daje grosze w zamian, na pewno zbankrutuje, prywatny system byłby dużo lepszy – głosi popularny pogląd. Czy faktycznie lepiej byłoby więc oszczędzać na własną rękę?
Świat bez ZUS nie byłby lepszy
Wyobraźmy sobie więc, że nie ma ZUS. Musimy odłożyć pieniądze na własną rękę. Żeby zebrać te 1.3 mln zł, musielibyśmy odkładać 1496 zł miesięcznie przez 40 lat i inwestować je w taki sposób, by mieć stopę zwrotu równą inflacji przez cały ten czas. Odłożymy w ten sposób 718 tysięcy zł, a resztę zrobi oprocentowanie inwestycji równe inflacji.
Krok pierwszy, często najtrudniejszy, to mieć takie pieniądze co miesiąc. Według danych GUS średnie wynagrodzenie wynosiło pod koniec ubiegłego roku 5 568 zł brutto. Jest to jednak średnia, a więc może być zawyżona przez bardzo wysokie zarobki niektórych. Ponadto dane dotyczą przedsiębiorstw zatrudniających powyżej 10 pracowników, więc nie uwzględniają wielu osób. zatrudnionych w mniejszych firmach. Nie wlicza się tu też, z oczywistych względów, osób zatrudnionych na czarno.
Z kwoty 5 568 zł składka na emeryturę wynosi w 543 zł ze strony pracodawcy plus 543 zł ze strony pracownika, czyli w sumie na ZUS odkładamy 1086 zł. Gdyby nie było składki emerytalnej ZUS, to zostaje nam 543 zł w kieszeni. Pracodawcy również zostaje taka sama kwota, ale co z nią zrobi, to jego sprawa. Obecnie przepisy zmuszają go do płacenia nam na emeryturę. W krajach, gdzie nie ma odpowiednika ZUS, np. w USA, nie ma takiego obowiązku. Być może niektórzy pracodawcy dopłacą nam do naszych oszczędności emerytalnych, gwarancji jednak nie ma i większość może tego nie robić. Dla bezpieczeństwa załóżmy więc, że w razie braku konieczności płacenia składki emerytalnej ZUS zostaje nam w kieszeni 543 zł. Wciąż jednak brakuje ponad tysiąc zł do potrzebnej kwoty, którą trzeba oszczędzać.
Problem polega na tym, że obecnie większość osób nie oszczędza w ogóle. Według badań 25% Polaków nie ma w ogóle żadnych oszczędności, a ponad połowa ma odłożone mniej niż 5 tysięcy zł.[3] Tylko 1/3 ma oszczędności większe niż 5 tysięcy zł. Powód tak niskiego poziomu oszczędności jest prozaiczny. Wiele osób nie ma z czego oszczędzać. Po opłaceniu rachunków, zakupie jedzenia, paliwa, zaspokojeniu innych potrzeb życiowych, nie zostaje zbyt wiele do odłożenia. Trudno więc zakładać, by większość ludzi w Polsce miała środki na to, by odkładać 1000 zł miesięcznie. Wiele osób nie odłożyłoby nawet tych hipotetycznych środków, które pozostałyby w ich kieszeni w sytuacji, gdyby nie było składki na ubezpieczenie emerytalne, pobieranej przez ZUS.
Pomińmy jednak ten podstawowy problem i spróbujmy zastanowić się nad tym, czy faktycznie łatwiej będzie oszczędzać bez ZUS w sytuacji, gdy ktoś ma pieniądze. Wbrew pozorom nie jest to wcale takie proste. Co roku, przez kilkadziesiąt lat oszczędzania, trzeba pokonać przynajmniej inflację. Jest to tym trudniejsze, że na rynku prawie nie ma lokat bankowych dających stopę zwrotu powyżej inflacji. Formy inwestowania inne niż lokata wiążą się z ryzykiem. Stosunkowo najmniej ryzykowne są obligacje, np. niektóre obligacje skarbu państwa są indeksowane inflacją. Możemy więc ewentualnie kupować je co miesiąc w ramach oszczędności. Wtedy jednak, tak naprawdę, jesteśmy w podobnej sytuacji, jak płacąc składkę emerytalną. Obligacje są gwarantowane przez państwo, podobnie jak świadczenia z ZUS. Nasze pieniądze są więc trzymane przez państwo i jeśli ono zbankrutuje, to i my stracimy kapitał. Skoro więc chcemy likwidować ZUS bo państwo zbankrutuje, a jednocześnie będziemy kupować obligacje tego bankrutującego państwa, to niezbyt to logiczne.
Pozostają więc inne formy inwestycji, np. nieruchomości czy akcje. Nieruchomości są względnie bezpieczne, jednak też nie wolne od ryzyka. Możemy kupić nieruchomość w momencie bańki na rynku, później jej wartość spadnie. Wartość domu czy mieszkania może też zmniejszyć się z innych powodów, ktoś może zbudować wysypisko nieopodal, nasz budynek może zostać zalany, ulec pożarowi itd. Istnieje ryzyko, jak w przypadku każdej inwestycji. Jeśli chodzi o rynek akcji, to problemem jest jego nieprzewidywalność. W każdej chwili może zdarzyć się krach, taki jak ten w 2009 roku, gdy główne indeksy giełdowe straciły ponad połowę wartości. Poza tym trzeba mieć wiedzę i czas, by móc podejmować decyzje, co kupić. Wiele osób, nie mając tej wiedzy, kupi akcje spółki, która kiedyś zbankrutuje, czy zainwestuje w jakąś piramidę finansową, jak np. Ambergold.
Patrząc na relację ryzyka do potencjalnych zysków, ZUS wydaje się więc jedną z bezpieczniejszych opcji. Składki są waloryzowane o kwotę przynajmniej równą inflacji. Często stopa waloryzacji jest bardzo hojna, ponieważ politykom zależy na sympatii wyborców na emeryturze. W tym roku jest to ponad 4%. Do tego dochodzą w ostatnich latach bonusy, w postaci 13 czy nawet 14 emerytury.
A może emerytura obywatelska?
Oczywiście nie oznacza to, że system publiczny nie ma żadnych problemów. Jak informują Dariusz Standerski i Filip Konopczyński, ekonomiści z Fundacji Kaleckiego, deficyt systemu emerytalnego będzie rósł w przyszłości. Już w ciągu najbliższych 9 lat budżet będzie musiał dopłacać do emerytur 38-77 mld zł rocznie. Dla porównania – program 500+ kosztował w 2017 roku 24 mld zł. Czyli, w pesymistycznym scenariuszu, do 2030 roku do świadczeń emerytalnych będziemy dopłacać rocznie z budżetu kwotę równą 3 programom 500+. Standerski i Konopczyński proponują emeryturę obywatelską, czyli równe świadczenie dla każdego obywatela i obywatelki, powiązane z płacą minimalną. Wzorem jest dla nich model, gdy państwo zapewnia każdemu minimalną emeryturę, a na resztę ludzie oszczędzają we własnym zakresie. Zamiast składek na emerytury, proponują reformę podatkową, która wprowadzi jednolity, progresywny podatek, uwzględniający koszty systemu emerytalnego.
Takie rozwiązanie wydaje się pozytywne, jednak pomija pewne istotne problemy polskiego systemu emerytalnego. Jednym z nich jest na przykład to, że obecnie ogromna grupa osób jest praktycznie wyłączona z zasad obowiązujących pracowników na etatach. Chodzi tu o przedsiębiorców. Płacą oni składki emerytalne o stałej wysokości, niezależnie od zarobku czy zysku. Bez względu na to, czy zarabiają 1 mln zł, czy 1 tysiąc zł, kwota składki jest stała. W efekcie część z nich jest później zagrożona niską emeryturą, bo często zebrane środki nie wystarczają na minimalne świadczenie. W takiej sytuacji jednak, jeśli mają odpowiedni staż pracy, państwo dopłaca im do wysokości emerytury minimalnej. W sumie, taki system może być dla zamożniejszych przedsiębiorców korzystny. Wyobraźmy sobie biznesmena zarabiającego 50 tys. miesięcznie. Przez cały okres działalności zawodowej płaci niską składkę ZUS, część pieniędzy oszczędza. Gdy nabywa prawo do emerytury, zgromadzone środki nie wystarczają na najniższe świadczenie, więc państwo do emerytury dopłaca. Jednocześnie wciąż ma własne, zaoszczędzone środki. Trudno zrozumieć, dlaczego ludzie zatrudnieni na etacie mają płacić składki emerytalne proporcjonalne do dochodu, a przedsiębiorcy nie.
Podsumowując, wydaje się, że planując system emerytalny przyszłości najlepiej opierać go raczej na reformowaniu obecnego systemu niż na prywatyzacji lub likwidacji ZUS. Publiczny system nie zniknie i nie powinien zniknąć, pozostaje pytanie, jak sprawić, by był bardziej skuteczny.