Czym jest „społeczeństwo ryzyka”? To określenie wprowadzone przez urodzonego w Słupsku niemieckiego socjologa Ulricha Becka w celu opisania konsekwencji wynikających z rozwoju społeczeństwa przemysłowego, spowodowanych rozwojem cywilizacyjnym i technologii. Ich skutkami są nieodwracalne zmiany, nad którymi nie można zapanować. Teoria ta zakłada, że żyjemy w społeczeństwie ryzyka, które zazwyczaj nie jest w pełni świadome swojego istnienia.
Produkcja tych ryzyk i ich pomijanie mają praprzyczynę w nieprzerwanej pogoni za rachunkiem ekonomicznym i przekładaniem ich np. na kolejne nieświadome pokolenia. Termin ten miał zastąpić pojęcie „społeczeństwa przemysłowego” i unaoczniać, że ramy, w jakich dziś żyje społeczeństwo, mają charakter postindustrialny. Beck wstrzelił się w swój czas, ponieważ przedstawił swoją teorię na krótko przed katastrofą w Czarnobylu. Był zdania, że zagrożenia są demokratyczne tak, jak demokratyczny bywa smog czy promieniowanie radioaktywne. Beck dociekał, w jaki sposób społeczeństwo samoorganizuje się w odpowiedzi na ryzyko. Przykładem takiej samoorganizacji jest Greta Thunberg, dorastająca dziewczyna, która niespodziewanie uruchomiła lawinę Młodzieżowych Strajków Klimatycznych, oczekując większych nakładów na walkę z ociepleniem klimatu, albo społecznicy z lokalnego podwórka, którzy protestują przeciwko planom budowy spalarni śmieci w swoich miastach. Choć Beck zmarł w 2015 r., kiedy dyskurs kształtował się wokół rosnących obaw o środowisko naturalne i ocieplenie klimatu, czas wojny nieopodal polskiej granicy, okres pandemii COVID-19 i przymusowych restrykcji każe wrócić do jego przemyśleń i teorii.
Choć niedługo po zjednoczeniu Niemiec i demokratycznych przemianach wybuchła wojna w Jugosławii, wydaje się, że w niewystarczającym stopniu analizowaliśmy zagadnienie społeczeństwa ryzyka pod kątem wiszącego nad głową konfliktu zbrojnego. Upoiliśmy się koncepcją „końca historii” Francisa Fukuyamy, która legła w gruzach podobnie jak ta, że w kraje ze złotymi łukami restauracji McDonald’s nie toczą ze sobą wojen. Tę drugą od 1995 r. forsował amerykański dziennikarz Thomas Friedman, lecz upadła ona po ataku Rosji na Gruzję 13 lat później.
Czy poświęcenie, z jakim zerwaliśmy się do pomocy potrzebującym w obliczu napaści rosyjskiej, nie pokazuje nam, jak bardzo potrzebowaliśmy zrobić coś, by uniknąć poczucia bezsilności jako społeczeństwo? Skąd ten pęd u różnych grup i niezależnych od siebie osób, aby śpieszyć na ratunek uciekającym z Ukrainy dzieciom i ich matkom? W obliczu szoku wywołanym 24 lutego 2022 r. przez atak Rosji na Ukrainę wielu z nas musiało poczuć sprawczość, bo zwyczajnie nie potrafiło siedzieć z założonymi rękami.
Przeciągający się stan zagrożenia od wschodniej granicy powoli przechodził w nerwową apatię. Próby izolowania się od złych wiadomości był nieskuteczne. W tej sytuacji mógł się pojawić strach przed dawaniem wiary fejkowym informacjom. Przykładem jest sytuacja z 15 listopada w Przewodowie, kiedy to agencja prasowa Associated Press zdążyła podać wiadomość o rosyjskim pocisku, który na terytorium Polski zabił dwie osoby, jeszcze zanim polskie władze udzieliły jakiegokolwiek stanowiska w tej sprawie. Rzecznik rządu nie zdążył nawet wyjść na konferencję, a na Twitterze już uruchamiano artykuł 5 NATO, choć nie mieliśmy pewności co do poprzednich zagadkowych zdarzeń, np. kto odpowiada za wyciek gazu z Nord Stream 2.
Przewodów po incydencie opustoszał i nikt nie pojawił się na wieczornej mszy. Pytaniem retorycznym pozostaje, co musieli czuć w czasie tej posuchy informacyjnej ze strony oficjalnych władz mieszkańcy niedalekiego Hrubieszowa. Czuli się „zaopiekowani” czy raczej rzuceni na pastwę wydarzeń? Oczywiście dobrze, że władza nie wykonywała pochopnych ruchów, jednak komunikacja zawiodła. Szokujące wydaje się jednocześnie to, co wydarzyło się niedługo po zdarzeniu z Przewodowa, kiedy rosyjscy hakerzy przyznali, że podając się za prezydenta Francji Emmanuela Macrona, przeprowadzili 7-minutową rozmowę z Andrzejem Dudą. Polski prezydent nie tylko perorował o ogólnej sytuacji, lecz opowiadał też o szczegółach postępowania. Jak wiemy, nie byli to wcale domorośli hakerzy, ale opłaceni pośrednio przez Kreml. Co mogłoby się wydarzyć, jeśli jako prezydent Francji przekonywaliby oni polskiego odpowiednika, że, przykładowo, armia rosyjska rozpoczyna właśnie operację specjalną na terytorium NATO?
Na co dzień nie myślimy o tym, czy telefon głowy państwa jest wolny od takich fałszywych rozmówców. W tej sytuacji użyteczna jest właśnie koncepcja społeczeństwa ryzyka, gdyż jego znajomość pozwala z większą swobodą rozróżniać ryzyka zewnętrzne i ryzyka sztuczne. Te drugie charakteryzują się celowym stwarzaniem zagrożenia, po czym następuje ich łagodzenie. Dokładnie tak było z kremlowskimi „pranksterami”.
Ulrich Beck definiował społeczeństwo ryzyka jako systematyczny sposób radzenia sobie z zagrożeniami i niepewnościami modernizacji. Nowoczesność jest bowiem znacznie bardziej dynamiczna od każdego poprzedniego porządku społecznego, gdyż opiera się na refleksyjności, czyli dwukierunkowości przyczyny i skutków. W dłuższej perspektywie zmianę społeczną wywołują też np. oczekiwania, które doprowadziły do zwiększenia regulacji mających na celu zahamowanie globalnego ocieplenia. W zachodnich społeczeństwach stało się to możliwe ze względu na procesy demokratyczne i wzrost poparcia dla osób opowiadających się za zmianami na rzecz ochrony klimatu. Przyczyna rodzi skutek, a skutek rodzi przyczynę – w wyniku eskalacji w ciągu kilku minut mogliśmy byli doświadczyć polskiego odpowiednika kryzysu kubańskiego.
Wzrost nakładów na obronność, obecnie niestety uzasadniony, odbędzie się kosztem innych sektorów. Miejmy nadzieję, że ofiarą nie będzie zdrowie publiczne. Sam COVID-19 w Polsce pochłonął 118 tys. istnień i nie odbyły się u nas żadne oficjalne uroczystości żałobne. Nie świadczy to dobrze o tym, jak władza traktuje swoich obywateli. Oczywiście zawsze można powiedzieć, że nie da się dokładnie określić, kiedy to powinno nastąpić. Gdyby jednak ktoś w 2018 r. zapytał mnie, czy państwowa uroczystość żałobna upamiętniająca 118 tys. zmarłych obywateli – ofiar nieznanej wcześniej choroby wirusowej – może się nie odbyć, odparłbym, że to niemożliwe. Do dziś dziwię się, że jako społeczeństwo nie oddaliśmy zbiorowego hołdu ofiarom COVID-19. Istnieje zagrożenie, że nieprzepracowanie tej straty będzie się odbijać echem w pamięci społecznej. To kolejny raz, kiedy bieżąca polityka wewnętrzna wzięła górę nad realną potrzebą (mowa o największej stracie ludnościowej obywateli Polski od 1945 r.) Partia Razem przygotowała projekt stosownej ustawy, który wylądował w sejmowej zamrażarce u marszałkini Elżbiety Witek. Choć my przetrwaliśmy, zwykle znamy przynajmniej jedną osobę, która zmarła przez tę chorobę. Czy w obliczu braku oddania honoru tym, którzy odeszli, tym bardziej nie będziemy zwlekać z pójściem do lekarza do ostatniej chwili, kiedy będzie już za późno? Czy nie zbagatelizujemy z jeszcze większą łatwością ryzyka utraty życia?
Stan wyczuwalnego zagrożenia, choć niekoniecznie wyrażony wprost, zdaje się unosić w powietrzu. Zapaść w ochronie zdrowia, kolejki do specjalistów, spadek przewidywanej długości życia (ale też zauważalny spadek przewidywanej długości życia w dobrym zdrowiu), poważny kryzys w psychiatrii dziecięcej i nie mniejsze problemy z leczeniem dorosłych pokazują, że pewne ryzyko – jak pokazywał Beck – jest demokratycznie rozłożone na wszystkie klasy. Na nic zdadzą się prywatne pakiety medyczne w obliczu faktycznego zagrożenia zdrowia czy życia. Bogaci, którzy uwierzyli w wyższość prywatnych przychodni nad publicznymi, szybko musieli uznać wyższość instytucji państwowych, gdy prywatne rozłożyły ręce przed wirusem. W obliczu poprawiającego się dostępu do szczepionki przeciwko COVID-19 pierwszeństwo miały osoby starsze oraz pewne grupy uprzywilejowane – wszyscy chcieli zaszczepić się jak najszybciej. Z czasem, gdy dostęp do szczepień uzyskały wszystkie grupy wiekowe, zaczęły się mnożyć treści o szkodliwości szczepionki czy różnicy pomiędzy poszczególnymi wariantami. Rósł strach, co wykorzystywali internetowi mąciciele, którzy z antyszczepionkowców po 24 lutego 2022 r. szybko zmieniali swoje profile z antyszczepionkowych na antyukraińskie.
To właśnie w mediach społecznościowych skoncentrowała się wojna informacyjna, fejki i oszustwa, ale też w głębszym sensie poczucie ciągłego zagrożenia towarzyszące nam od rana do wieczora, stresujące i w długiej perspektywie szkodliwe dla naszego dobrostanu psychicznego. Kruchość każdego z nas działa druzgocąco na jednostki, które nie są odporne, i może powodować trwałe obniżenie nastroju, a w najostrzejszych stanach wywoływać ataki paniki. Nasi bliscy już jutro mogą stać się ofiarami trwającej wojny informacyjnej i nie będziemy w stanie ich przekonać, że to, co zobaczyli na YouTubie lub TikToku, tak naprawdę się nie zdarzyło albo że prawda nie zawsze leży pośrodku dwóch stron „okładających się” argumentami. Ulrichowi Beckowi nie starczyło na to wyobraźni – dzisiaj jak nigdy wcześniej powinniśmy szerzej przeciwdziałać i nawoływać do skutecznej walki z dezinformacją w mediach społecznościowych, nawet na poziomie całej Wspólnoty Europejskiej.
Choć klasy społeczne mają zróżnicowane możliwości obrony przed zagrożeniami, wszystkie są tak samo narażone na dezinformację i teorie spiskowe. Bo czy Edyta Górniak, która twierdzi, że ma 4 tysiące lat, nie potrzebuje odpowiedniej pomocy? Nawet tytuł naukowy nie jest polisą ubezpieczeniową na wypadek wiary w narrację zbieżną z kremlowską wizją dziejów.
Co mają ze sobą wspólnego te wszystkie zagrożenia? W sukurs ponownie przychodzi Beck. Socjolog przypomina okres, w którym Stany Zjednoczone chciały wypracować jednolity symbol do oznakowania miejsc przechowywania odpadów radioaktywnych. Powołano wówczas komisję składającą się z antropologów, lingwistów, badaczy mózgów, psychologów, biologów molekularnych, badaczy starożytności czy artystów. Na początku pytano np., czy za 10 tys. lat język angielski i Stany Zjednoczone będą jeszcze istniały. Nikt nie potrafił jednak wypracować jednego znaku graficznego. Bo jak być zrozumianym, kiedy trupia główka naklejona na butelce przywołuje skojarzenie trucizny, ale naklejona na ścianie wśród dzieci wywołuje okrzyk „Piraci!”? W sytuacji, w której język jest jedyną formą komunikowania ryzyka, tutaj okazał się on zawodny w przekazywaniu informacji. Dlatego właśnie musimy być świadomi niebagatelnej roli, jaką odgrywa komunikacja społeczna.