Chcemy wierzyć, że ekonomiści to niezależni, apolityczni eksperci. Dyskusja o inflacji i zadłużeniu pokazuje, że tak nie jest.
Dominująca opowieść o inflacji brzmi następująco: ceny rosną przez „rozdawnictwo” i złą politykę banku centralnego. Rząd wydaje za dużo, a Rada Polityki Pieniężnej zbyt długo nie robiła nic, by inflację zwalczyć. Walka ze wzrostem cen oznacza, że musimy cierpieć. Trzeba podnosić stopy procentowe, płacić wyższe raty kredytów, oszczędzać i ograniczać wydatki budżetu państwa. Firmy będą musiały mniej inwestować, a zarobki powinny stać w miejscu. Zapewne nie będzie się dało uniknąć wzrostu bezrobocia spowodowanego spowolnieniem gospodarczym.
Taka narracja bardzo często jest prezentowana jako wykład jedynie słusznej nauki, a nie wyrażenie opinii. Zwolennicy zaciskania pasa tworzą edukacyjne klipy na YouTubie, dominują w mediach tradycyjnych i na Facebooku czy Twitterze. Przedstawiają się jako apolityczni eksperci, którzy uczą społeczeństwo praw rządzących gospodarką. Wiele osób naprawdę uważa, że prawidłowości opisywane przez tę odmianę ekonomii są tak pewne, jak to, że Ziemia jest okrągła. Wydatki budżetowe prowadzą do drugiej Wenezueli, 500+ rodzi inflację, państwo musi ciągle zaciskać pasa i na wszystkim oszczędzać, bo inaczej czeka nas krach gospodarczy. Jeśli ktoś uważa inaczej, jest roszczeniowym, niewykształconym plebsem, który nawet nie wie, że wydatki państwa pochodzą z jego podatków.
Problem z powyższą teorią jest taki, że nie opiera się ona na obiektywnej wiedzy. To tylko jedna z opinii, przykładowy sposób myślenia o gospodarce, który pod wieloma względami jest na bakier z faktami i danymi.
Czy za wysokie ceny naprawdę odpowiedzialne są niskie stopy procentowe i programy socjalne? Wzrost inflacji występuje dziś na całym świecie. W 2022 r. ceny rosną w całej Europie i w Stanach Zjednoczonych, a wskaźniki są podobne do polskich. Czy winne są niskie stopy procentowe? W strefie euro od 2014 r. są one na poziomie zerowym, a mimo tego w ciągu ostatnich lat problemem w Europie nie była za duża inflacja, lecz zbyt wolny wzrost gospodarczy.
Sytuacja uległa drastycznej zmianie w okresie pandemii COVID-19. Pojawiły się nowe czynniki, które doprowadziły do wzrostu cen. Jeden z nich to przekształcenia w Chinach, a więc problemy z dostawami wytwarzanych w nich produktów, oraz utrudnienia związane z dostępnością wielu surowców. Niemałe znaczenie miały lockdowny, które w wielu krajach utrudniły produkcję i transport. Do tego należy dodać ograniczenie wydobycia ropy naftowej przez Arabię Saudyjską w 2020 i 2021 r. Okazuje się, że w roku obecnym poziom wydobycia wciąż nie wrócił do poziomu sprzed pandemii i to pomimo tego, że zapotrzebowanie na ropę wzrosło. Wygląda na to, że producenci ropy naftowej prowadzą świadomą grę. Szejkowie wiedzą, że jej dni są policzone, bo reszta świata przechodzi na zielone technologie, dlatego próbują jeszcze zarobić na niej tak wiele, jak tylko się da.
Istotny jest również wzrost kosztów pracy. Pensje w Chinach i innych krajach, do których eksportowano produkcję z Zachodu, od lat stopniowo rosną. Pracownicy domagają się wyższych wynagrodzeń również w krajach europejskich i w Stanach Zjednoczonych, bo w wielu branżach zdali oni sobie sprawę ze swojej siły. Pielęgniarki, ekspedientki i inne zawody określane po angielsku mianem essential workers, a więc „kluczowi pracownicy”, nagle stały się ważnym ogniwem gospodarki. W okresie pandemii wielu z nich nie chciało ryzykować zdrowia dla pracy i domagało się wyższych pensji.
Swój udział we wzroście inflacji mają także trendy demograficzne, np. starzenie się społeczeństwa, które oznacza, że mamy coraz więcej emerytów, a coraz mniej osób w wieku produkcyjnym. Sprawiło to, że pensje wzrosły, a firmy wyższe koszty przerzuciły na konsumentów.
Nie bez znaczenia jest także wojna w Ukrainie, która doprowadziła do dalszego wzrostu cen gazu i ropy. Te wszystkie czynniki pokazują, że inflacja nie wynika więc z programu 500+ czy niskich stóp procentowych w Polsce.
Zaciskanie pasa nic nie daje
Skoro inflacja wynika głównie z czynników zewnętrznych, to czy faktycznie walka z nią wymaga zaciskania pasa, ograniczania wydatków i podwyższania stóp procentowych?
Nieustannie słyszymy, że państwo podobno nie może się zadłużać w nieskończoność, bo z jego budżetem jest jak z budżetem domowym – mamy ograniczoną ilość środków do wydania, a jeśli wydajemy więcej, to musimy się zadłużać. Z kolei im więcej zadłużenia, tym trudniej będzie nam spłacić dług w przyszłości.
Czy budżet państwa naprawdę przypomina budżet domowy i musi się spinać? Tradycyjna ekonomia twierdzi, że tak. Inne spojrzenie prezentują zwolennicy tzw. Nowoczesnej Teorii Monetarnej (ang. Modern Monetary Theory, MMT), czyli odmiennego paradygmatu myślenia o zadłużeniu i inflacji. MMT ma bogatą historię sięgającą początków XX w., jednak jej szczyt popularności przypada na drugą dekadę wieku XXI. Wśród najważniejszych popularyzatorów tej teorii jest ekonomistka Stephanie Kelton, a do mainstreamu MMT trafiło w 2019 r. – to wtedy nagłośniła ją polityczka amerykańskiej Partii Demokratycznej, Alexandria Ocasio-Cortez.
Jednym z podstawowych argumentów zwolenników MMT jest spojrzenie na historię USA. Amerykański dług rośnie nieustannie od dziesięcioleci, a spłacanie starych długów jest pokrywane tworzeniem nowych. Sytuacja ta ma miejsce od wielu lat pomimo tego, że eksperci przez cały czas straszą i przestrzegają przed zadłużaniem się. Czy w takim razie oznacza to, że Stany Zjednoczone zbankrutowały? A może bankructwo czeka je wkrótce? Okazuje się, że nie tylko nie bankrutują, ale wciąż są jednym z najbogatszych państw globu, a odsetki płacone przez USA od długu są najniższe na świecie. Gdyby teoria porównująca budżet państwa do budżetu domowego była prawdziwa, powinno być na odwrót: przecież im bardziej jesteśmy zadłużeni, tym trudniej nam dostać kredyt. Budżet państwa nie działa jednak tak, jak budżet domowy – przede wszystkim dlatego, że USA zawsze mogą wydrukować nowe dolary, by spłacić swoje zobowiązania. My zaś jako prywatne osoby nie możemy legalnie wydrukować złotych. Może to zrobić państwo i dlatego jego długi uchodzą za najbezpieczniejsze.
Oczywiście istnieją kraje, które zbankrutowały i nie były w stanie spłacać swoich zobowiązań. Należą do nich np. Argentyna, Wenezuela czy Polska Rzeczpospolita Ludowa. Czy naprawdę jednak był to efekt wyłącznie deficytów budżetowych? Jak wskazują krytycy liberalnej ekonomii, stało się tak nie tyle z racji zadłużenia, co z racji rodzaju tego długu. Problemem jest bowiem niekoniecznie samo zadłużenie, lecz w większym stopniu zadłużenie w zagranicznej walucie. PRL miał dług w dolarach, więc w sytuacji, w której wartość polskiej waluty spadła, nasz dług wzrósł. Jeśli państwo ma dług w walucie, której nie kontroluje, nie jest w stanie go spłacić poprzez drukowanie własnego pieniądza. Stany Zjednoczone zawsze mogą wydrukować dolary i spłacić swoje długi. Argentyna czy PRL nie mogły wydrukować amerykańskiej waluty i były uzależnione od zagranicznego kapitału. Jeśli ten kapitał nie napływa, państwo staje w obliczu bankructwa.
Innym przykładem problemów z obsługą zadłużenia jest Grecja. Liberalni ekonomiści do znudzenia powtarzają, że jej kryzys z przełomu dziesięcioleci wynikał z życia Greków „ponad stan”, z ich lenistwa, braku chęci do pracy i zbyt wysokich zasiłków socjalnych, co ostatecznie skończyło się bankructwem. Tymczasem rzeczywistość jest znacznie bardziej złożona. Dołączenie do strefy euro sprawiło, że państwa straciły kontrolę nad własnymi długami. W wyniku wybuchu kryzysu finansowego w 2009 r. wzrosło oprocentowanie greckich obligacji. Państwo nie mogło jednak dowolnie emitować euro, więc nie mogło łatwo spłacać długu nowym długiem. W odpowiedzi na ten kryzys Niemcy i Holandia narzuciły Grekom drakońskie cięcia. Wywołały one ogromne problemy społeczne, takie jak wzrost bezrobocia i poziomu ubóstwa. Doszło do masowych protestów. Według zwolenników liberalnej ekonomii tego rodzaju terapia szokowa polegająca na oszczędzaniu i zaciskaniu pasa powinna była pomóc. Czy pomogła? Wcale nie! Dziś dług Grecji jest dużo większy niż ten z 2009. Pomimo ogromnych wyrzeczeń, cięć emerytur i świadczeń socjalnych kraj wcale nie ograniczył swojego długu. Rozwiązaniem problemów Grecji powinno być nie zaciskanie pasa, lecz zmiana polityki pieniężnej w strefie euro, niskie stopy procentowe, skup obligacji i inne narzędzia wprowadzone przez Europejski Bank Centralny.
Ekonomia dla dobra planety
U podstaw sporu o inflację leży pytanie: co powinno być celem polityki gospodarczej? Czy powinno nim być zwalczanie inflacji za wszelką cenę, nawet kosztem wzrostu bezrobocia, ubóstwa czy obniżenia pensji? A może celem powinno być zapewnienie pełnego zatrudnienia i wzrostu poziomu życia dla jak największej liczby ludzi?
Zdaniem zwolenników MMT państwo może kreować tyle pieniędzy, ile jest potrzebne do zaspokojenia potrzeb obywateli. Nadwyżki budżetowe oznaczają jednocześnie deficyty dla gospodarstw domowych. Jeśli państwo oszczędza, wydaje dużo mniej niż otrzymuje z podatków. Efekt wówczas wcale nie jest pozytywny. Ludzie otrzymują mniej, a do budżetu wpłacają więcej, niż dostają. Państwo zasysa więc pieniądze z gospodarki, co prowadzi do destruktywnych rezultatów. I odwrotnie: deficyty i dług państwa to nadwyżka obywateli. Państwo wydaje pieniądze, ale trafiają one do obywateli w postaci transferów, inwestycji czy pensji urzędników. Pieniądze te są cały czas w obiegu i zasilają gospodarkę, w konsekwencji np. dając miejsca pracy. Odgrywają zdecydowanie pozytywną rolę.
Czy oznacza to, że państwo powinno drukować pieniądze bez ograniczeń? Oczywiście nie. Wydatki powinny być celowe i dążyć do redukcji bezrobocia czy nierówności społecznych, a nadmierne mogą powodować inflację, która w pewnych sytuacjach może prowadzić do spadku poziomu życia. Nie każda inflacja wynika jednak z nadmiernych wydatków.
Osobnym tematem jest odpowiedź na pytanie, jakie wydatki należy uznawać są nadmierne. Zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w innych krajach rządy nie mają problemu z zaciąganiem długów na rzecz armii, np. na nowe uzbrojenie. Nie było też żadnych sprzeciwów (i słusznie) wobec wydatków na szczepionki przeciw COVID-19 czy ochronę zdrowia podczas pandemii. Widać więc, że pewne wydatki nie budzą kontrowersji. Inne natomiast, takie jak wydatki socjalne czy inwestycje w zielone źródła energii, wymagają ogromnych negocjacji i liberalni ekonomiści natychmiast wskazują, jak bardzo powiększają one deficyt budżetu państwa.
Jeśli inflacja wynika przede wszystkim z czynników zewnętrznych, takich jak wzrost kosztów energii, a zwłaszcza ropy, gazu, prądu i cen żywności, polityka gospodarcza nie ma na to wielkiego wpływu. Negatywne konsekwencje zaciskania pasa, ograniczania wydatków czy podwyższania stóp procentowych nie są warte korzyści, jakie się chce osiągnąć. Być może takie sposoby na walkę z inflacją na całym świecie faktycznie sprawią, że ceny ropy czy gazu spadną, ale raczej dlatego, że ludzie rzadziej będą jeździć samochodami, bo nie będzie ich na to stać. Jeśli raty kredytów wzrosną, część osób nie będzie w stanie ich spłacić i nie będzie miała gdzie mieszkać. Czy rzeczywiście są to koszty, które chcemy ponieść? Czy naprawdę chcemy, by wiele osób popadło w ubóstwo czy wręcz bezdomność jedynie po to, by zwalczyć inflację?
A może problem wzrostu cen ropy i gazu lepiej byłoby rozwiązać inaczej? Np. inwestując w zielone źródła energii i przeznaczając miliardy euro czy dolarów na to, by zmniejszyć nasze uzależnienie od brudnych, zanieczyszczających środowisko technologii? Sposobem na inflację jest ograniczenie roli ropy naftowej w gospodarce, inwestowanie w ekologiczny transport publiczny, w tramwaje, pociągi, drogi rowerowe i auta elektryczne. Tego rodzaju działania wymagają wprawdzie ogromnych nakładów finansowych, lecz powinniśmy je ponieść niezależnie od lęku przed deficytem budżetowym czy inflacją.