WIBOR należy zlikwidować, oprocentowanie kredytów komercyjnych musi być domyślnie stałe, a mieszkanie powinno być prawem, nie towarem – to są podstawy. Kiedy i w jaki sposób wszelkie dyskusje o mieszkalnictwie zaczęły się sprowadzać do cyfr i wskaźników zdolności kredytowej?
Być może wydarzyło się to w tym samym momencie, w którym o ekonomii zaczęliśmy myśleć jak o nauce od cyferek i tabelek, a nie o nauce społecznej, która powinna pochylać się nad problemami społeczno-gospodarczymi z pozycji idei, a nie tylko szacowania potencjalnych szans kapitałowych. Albo w okresie, w którym tak bardzo zapragnęliśmy mieć cztery kąty tylko dla siebie, bo wcześniej nie można było posiadać mieszkań na własność, a spółdzielczość dostarczała je bardzo wolno. A być może wtedy, gdy ludzie zamożni, firmy czy całe fundusze kapitałowe uznały, że rynek mieszkaniowy to eldorado dla inwestycji. Zwłaszcza wschodzący rynek, taki jak polski.
Niewątpliwe zasługi dla uczynienia z dachu nad głową towaru zamiast prawa ma sektor bankowy, który pod egidą państwa nie tylko steruje dostępnością do mieszkań, ale też zarabia kokosy niezależnie od koniunktury, ponieważ… sam decyduje, ile zysku mu się należy.
Temat mieszkań państwo odpuściło sobie całkowicie. Najpierw o nim zapomniało, pozwalając na wyprzedawanie komunalnego i spółdzielczego zasobu za bezcen osobom, które zamieszkiwały dane lokale. Ludzie korzystali, bo trafiła się okazja, bo w końcu można było mieć na własność coś, na co odkładało się przez całe życie na książeczkach, które po wprowadzeniu planu Balcerowicza i hiperinflacji stały się bezwartościowe. Zdaniem władz takie postępowanie – prywatyzacja – spełniało ważną misję zapewnienia Polakom prawa do własności i wolności (wolnoć Tomku w swoim domku), ale zapomniano o najbardziej podstawowym prawie do dachu nad głową dla tych, którzy niekoniecznie posiadali zasoby, aby zapłacić za swoje „M” nawet 3% jego wartości.
Po prywatyzacji przyszedł czas na reprywatyzację – w wielu miastach „dziką”, czyli taką, której podstawy były tak samo wątpliwe, jak niektóre z przedstawianych testamentów czy aktów własności sprzed wojny. W tym przypadku chodziło już nie o zaspokajanie podstawowych potrzeb człowieka, ale o kasę. Potężną kasę oraz… pozbycie się problemu. Miasta przestały inwestować we własne zasoby komunalne. Oddawanie kamienic, nawet jeśli zgodnie z prawem, dawało włodarzom poczucie pozbycia się odpowiedzialności i za stan budynku, i za zamieszkujące go osoby. W końcu były to czasy „poważnych” spraw: pierwszych inwestycji unijnych, stawiania na zasoby ludzkie, a nie lokalowe, wielkich samorządowych pomników pamięci, jak inwestycje w stadiony, ale przede wszystkim w drogi – w budowanie dróg, po których muszą jeździć samochody.
O mieszkaniach państwo przypomniało sobie mniej więcej w 2005 r. Wówczas ludzie urodzeni w okolicach roku 1980 zaczęli się rozglądać dookoła niczym John Travolta w Pulp Fiction i nie bardzo widzieli cokolwiek, co dawałoby im nadzieję, że będą mieli gdzie mieszkać z rodziną. Własną rodziną, bo w mieszkaniach rodziców, którzy swoje cztery kąty otrzymali jeszcze od Gierka, jakoś się mieścili. Sami.
I wciąż jedyne, co państwo miało im do powiedzenia, to krótkie: kupcie sobie mieszkanie.
Jedyne programy (aż do wczoraj), jakie pomagały ludziom w zapewnieniu sobie dachu nad głową, de facto miały im pomóc wyłącznie wziąć kredyt i kupić mieszkanie. Pomimo tego, że wiele osób z mojego pokolenia zrobiło to – wzięło kredyt i kupiło mieszkanie – nadal mnóstwo ludzi, także młodszych, nigdy nie będzie mogło sobie na to pozwolić. Aby zapewnić tę elementarną potrzebę wszystkim, którzy nie mają samodzielnego dachu nad głową, w Polsce, jak szacują eksperci, trzeba będzie zbudować aż dwa miliony mieszkań.
Jesteśmy w pułapce
Nie mamy dzisiaj innego wyjścia niż wziąć kredyt i kupić mieszkanko. Tak, „mieszkanko”, ponieważ w ofertach deweloperów standardowe mieszkanie 2-pokojowe nie ma nawet 40 m2, lecz buduje się „apartamenty” o metrażu 54 m2 oraz „mikroapartamenty”, które potrafią mieć nawet 9 m2. Możemy się śmiać ze zdjęć w Internecie pokazujących, jak projektanci wnętrz sugerują montować toaletę pod prysznicem, ale to już nie są żarty, a realne wizje deweloperów z wielkich miast, którzy wyceniają metr kwadratowy takiego mieszkaniowego kuriozum nawet na 30 tys. zł!
Jesteśmy też w pułapce, ponieważ w 2022 r. nie stać nas na to, żeby wziąć kredyt.
Wieloletnia polityka… wróć! Wieloletni brak polityki mieszkaniowej państwa sprawił, że rynkiem tym de facto rządziły banki – pod egidą państwa oczywiście, bo przecież programy finansowania wkładu własnego na zakup mieszkania w krótkiej perspektywie faktycznie były rodzajem ulgi dla rodzin, które zdecydowały się z nich skorzystać. Biorąc jednak pod uwagę całościowe spojrzenie na gospodarkę mieszkaniową, były – po pierwsze – sygnałem, że innej drogi niż kredyt i kupno nie ma, a po drugie – wsparciem dla banków i deweloperów, którzy przecież na tym zarabiają. Im większy był popyt na owe programy wsparcia oraz im więcej udzielano kredytów i budowano mieszkań, tym szybciej rosły ceny i jednych, i drugich.
Popyt na mieszkania, którego państwo w żaden sposób nie chciało nawet częściowo zaspokoić publicznymi programami, nakręcił ceny. Ich wzrost zwiększył wielkości zaciąganych kredytów, ale też sprawił, że stały się one jeszcze mniej dostępne dla zwykłych ludzi, którym brakuje zdolności kredytowej lub nie udaje się uzbierać na wkład własny.
W ten sposób doszliśmy w naszej klatce, która miała nam zapewnić wolność, do ściany. Obecnie stało się nią dla nas podnoszenie WIBOR-u.
WIBOR to magiczne określenie, które w ostatnim czasie stało się głośne. Na czym ono polega? W skrócie: to wskaźnik, na podstawie którego banki określają bieżące oprocentowanie kredytów. Chodzi nie tylko o nowo udzielane kredyty, lecz także – i tu jest pies pogrzebany – o te udzielone kiedykolwiek w złotówkach o zmiennym oprocentowaniu. W Polsce to ponad 80% wszystkich przyznanych kredytów mieszkaniowych. Przez lata banki w ogóle nie oferowały pożyczek o stałym oprocentowaniu, bo nikt im tego nie kazał. Korzystały ze swojego prawa do przerzucenia odpowiedzialności za ryzyko odsetkowe na osoby zaciągające zobowiązanie. Dopiero w 2021 r. Komisja Nadzoru Finansowego zobowiązała banki do włączenia do swojej oferty kredytów o oprocentowaniu „stałym” – w cudzysłowie, ponieważ ma ono być stałe przez minimum 5 lat…
Mimo to kredytobiorcy, którzy mieli możliwość wyboru oprocentowania stałego lub zmiennego, wybierali zmienne, bo w chwili zaciągania zobowiązania było ono po prostu niższe. Oni również znaleźli się dziś w potrzasku.
Polska jest pod tym względem ewenementem, co pokazuje m.in., jak uprzywilejowaną pozycję mają u nas banki. Jesteśmy jednym z nielicznych krajów w UE, gdzie na taką skalę udziela się kredytów o zmiennym oprocentowaniu. W niektórych państwach, takich jak Francja czy Niemcy, jest to wręcz niemożliwe.
Inny problem polega na tym, że WIBOR prawie w ogóle nie jest kontrolowany przez polskie państwo. O jego wysokości decydują same banki, a w tej chwili robią to w oparciu o zasady, które nie istnieją. W założeniu WIBOR powinien być ustalany według ceny pieniędzy pożyczanych sobie nawzajem przez banki, lecz te, zarabiając na naszych kredytach, stały się tak spasionymi kocurami, że nie muszą ich sobie pożyczać i tego nie robią. Nadal jednak regulują WIBOR – bo mogą. Nie muszą tego robić nawet w wyniku podnoszenia stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej, która w ten sposób postanowiła walczyć z inflacją. Ale robią, bo skoro jest okazja, żeby zarobić, to trzeba zarobić – w końcu tak działa wolny rynek.
Premier rządu, Rada Polityki Pieniężnej i wszyscy święci nie chcą wykorzystać narzędzi wpływu, jakie posiadają w stosunku do państwowych banków, ani zmienić prawa tak, by regulować działalność również tych prywatnych. Od lat jedynie apelują do wszystkich, aby te zechciały traktować swoich klientów łagodniej. Przy okazji warto przypomnieć, że podczas ogólnoeuropejskiego kryzysu gospodarczego w 2008 r. największa pomoc publiczna, w Polsce i Europie, trafiła właśnie do sektora finansowego.
Słyszymy zapowiedzi zastąpienia WIBOR-u „sprawiedliwszym wskaźnikiem”, ale nadal nie wiemy, jaki to wskaźnik i kto go będzie ustalał. Dlatego proponujemy go sami, zgodnie z naszym lewicowym poglądem na ekonomię: WIBOR trzeba zamrozić (dopóki się go nie zlikwiduje), a kredytów udzielać na oprocentowanie stałe, bo ludzie muszą wiedzieć, ile będzie wynosić ich rata za 30 lat! Klub Lewicy w kwietniu złożył w Sejmie projekt ustawy posłanki Razem Darii Gosek-Popiołek. Proponuje on zamrożenie rat dla osób, które zaciągnęły kredyt na pierwsze lokum, w którym mieszkają, na poziomie z grudnia 2019 r. Projekt czeka, lecz nikt nie wie na co. Być może na moment, gdy na ulicach wylądują pierwsze polskie rodziny, których raty kredytów przez ostatnie pół roku zwiększyły się nawet o 50%.
Przede wszystkim jednak trzeba sprawić, aby mieszkanie znów stało się naszym prawem do bezpiecznego dachu nad głową, a nie towarem, który jest produkowany przez tzw. wolny rynek i który musimy mieć na własność, bo nie możemy ufać swojemu krajowi. Potrzeba wielkiego państwowego programu budowy mieszkań na tani wynajem! Potrzeba zdjąć z osób mieszkających w Polsce kajdany kredytowe. Na tym polega wolność.