Reakcje na pomysł podniesienia 500+ pokazują, że nienawiść do biednych jest w nas równie mocna jak homofobia, ksenofobia czy seksizm. W odróżnieniu od innych form dyskryminacji klasizm jest jednak tolerowany przez liberalną opinię publiczną.
Pozornie wszystkie siły polityczne zgadzają się co do konieczności podniesienia świadczenia. Nikt poza Konfederacją nie odrzuca programu „Rodzina 500+” otwarcie. Donald Tusk zadeklarował chęć podwyżki świadczenia już w czerwcu. Ktoś mógłby więc pomyśleć, że panuje tu porozumienie ponad podziałami. Rzeczywiste nastroje społeczne są jednak dalekie od jednomyślności. Sądząc po reakcjach w mediach społecznościowych i sondażach, większość elektoratu opozycji nie znosi tego programu. Nawet lewica, która teoretycznie powinna go popierać, chowa głowę w piasek. Mówi raczej o usługach publicznych, żłobkach, przedszkolach i o tym, jak rzekomo 500+ je zastępuje, a nie o samym programie. W debacie publicznej najgłośniejsi są jego przeciwnicy.
Większość ataków na 500+ wynika z lekceważących, krzywdzących stereotypów na temat niższych klas społecznych, czyli z klasizmu. Nienawiść do biednych jest powszechną postawą tzw. „klasy średniej”. Przedstawiciele tej grupy często właśnie na tym budują swoją tożsamość i poczucie własnej wartości. Opiniotwórcze liberalne media podsycają te nastroje. Popularni dziennikarze z TVN-u, Onetu, „Gazety Wyborczej” czy „Newsweeka” nie polubią mema szydzącego z dwóch gejów, ale mema o dwóch bezdomnych alkoholikach z podpisem na temat 500+ już z chęcią. Nie podadzą dalej obrazka wyśmiewającego, jak to źle jeżdżą kobiety, ale już anegdotkę o patologii na zasiłku – jak najbardziej. Płeć, kolor skóry czy orientacja seksualna nie są pretekstem do pogardy, bo nie wypada. Ten rodzaj nietolerancji jest zastrzeżony dla drugiej opcji politycznej. Ubóstwo to jednak co innego, tu można drwić do woli.
Polski klasizm przypomina nieco amerykański rasizm. Są jego otwarte postacie, a więc czysta przemoc werbalna i prymitywne uprzedzenia. Ale jest również postać bardziej zakodowana, subtelna. Prawicowi komentatorzy w USA nie mówią otwarcie, że czarni są gorsi. Sięgają raczej po metafory czy postulaty, które niby nie są rasistowskie, ale w rzeczywistości kryją rasistowskie uprzedzenia. Krytykowanie 500+ często sięga do podobnych cichych sygnałów.
Nie dawać cebulakowi pieniędzy do ręki
Weźmy na przykład jeden z argumentów przeciwko programowi „Rodzina 500+”, głoszący, że transfery pieniężne są złe, bo rzekomo demoralizują, rozleniwiają, zniechęcają do pracy. Czasem podnosi ten argument niestety również lewica, twierdząc, że najważniejsze są usługi publiczne, żłobki, przedszkola, a nie pieniądze dawane do ręki.
Pod tym argumentem kryją się uprzedzenia zakładające, że biedni zmarnują, przepiją, przepalą, przebalują otrzymane pieniądze. Tego rodzaju myślenie jest bardzo rozpowszechnione i wiąże się z stereotypem, w myśl którego biedni są gorsi, głupsi, leniwi i dlatego zasługują na dyskryminację. Influencerzy na TikToku powtarzają, że biedny, jak dostanie 3000 zł, to kupi sobie smartfon, a bogaty zainwestuje. Rzeczywistość jest jednak odmienna. Badania wskazują, że przekazywanie pieniędzy biednym nie tylko nie zwiększyło spożycia używek, ale wręcz je obniżyło. Nie oznacza to, że nie istnieją ubodzy alkoholicy. Alkoholizm jest jednak chorobą, która nie ogranicza się do biednych. Należy go raczej leczyć, a nie piętnować i utożsamiać z jedną klasą społeczną.
Oczywiste jest, że żłobki, przedszkola, ochrona zdrowia są konieczne. Istnienie rozbudowanej sieci państwowych żłobków w żaden sposób nie wyklucza się z istnieniem programów socjalnych i przekazów pieniężnych. Można mieć to i to, nie trzeba wybierać: albo socjal, albo usługi publiczne. Stawianie takiej alternatywy ma niewiele wspólnego z lewicową polityką społeczną. Dobrze zbilansowany budżet jest w stanie unieść zarówno świadczenie 800+, jak i inwestycje w żłobki. Wystarczy popracować nad dochodami budżetowymi oraz podnieść niektóre podatki[K3] – czyli uszczelnić system, skłonić najbogatszych do płacenia wyższych podatków i składek.
Nierobom dziękujemy
Innym argumentem przeciwko 500+ jest to, że zachęca do „nieróbstwa”, więc powinien zostać ograniczony do pracujących. Dyskusja o bezrobociu w Polsce jest jedną z najbardziej toksycznych. Dobrze płatne zajęcie jest uznawane za powód do dumy. Publicyści zapewniają, że dobrobyt bierze się z pracy. Ciężka praca ma prowadzić do bogactwa. Bogaty rzekomo jest bogaty, dlatego że pracuje, a biedny jest biedny z lenistwa.
Tego rodzaju poglądy często prowadzą do stygmatyzacji biednych. Bo skoro komuś brakuje, to widać jest nierobem i nie zasługuje na pomoc. Rzeczywistość tymczasem wygląda tak, że mamy ogromną rzeszę biednych pracujących – ludzi, którzy zarabiają pensję minimalną lub poniżej minimalnej. Gdyby każdy ciężko pracujący miał zostać bogaty, to kasjerki czy pracownicy zakładu oczyszczania miasta byliby milionerami. Ich praca jest męcząca, monotonna, trudna, a jednocześnie źle wynagradzana. Transfery socjalne są podstawową formą wyrównania szans i wsparcia dla tych ludzi. Taką funkcję pełni właśnie 500+. Ta rola programu jest ważniejsza niż jego wpływ na pobudzanie dzietności. Mało kto ma jednak odwagę to powiedzieć, ponieważ dzietność wpisuje się w patriotyczny ideał, a zmniejszanie nierówności nie jest popularnym celem politycznym.
Dane nie pokazują również, że transfery socjalne zmniejszają skłonność do pracy. Liczba osób zatrudnionych w Polsce wzrasta, w marcu tego roku po raz pierwszy osiągnęła 17 mln (dla porównania w 2010 r. było to 15 mln, a w 2016 – 16 mln). Widać również wzrost aktywności zawodowej wśród kobiet, które przecież mogłyby wycofywać się z rynku pracy, skoro często zarabiają gorzej niż mężczyźni, więc te 500+ stanowi większy procent ich dochodu. Według danych wskaźnik zatrudnienia kobiet wzrósł z 51% jeszcze w 2010 r. do 65%. Choć dalej jest niższy od średniej unijnej, to jednak różnica się zmniejsza[3].
Z drugiej strony opieka nad dziećmi czy bliskimi również jest pracą i nie powinno się jej deprecjonować. Jeśli ktoś jest biedny, bo musi zajmować się dziećmi i nie ma możliwości zatrudnienia, nie jest to pretekst do stygmatyzacji.
Oprócz klasistowskich argumentów pojawiają się też niekiedy opinie na temat programu „Rodzina 500+”, które mają przypominać ekspercką, „racjonalną” ekonomię. Na ogół sprowadzają się do grożenia wzrostem inflacji czy deficytu budżetowego. Tych głosów jest mniej, ponieważ duża część społeczeństwa pamięta, jak to w 2015 r. PO i jej dyżurni eksperci głosili armagedon, który miał nastąpić po wprowadzeniu 500+. Końca świata czy kryzysu nie tylko nie było, ale program zdaniem większości ekonomistów przełożył się na wzrost gospodarczy. Według ekspertów zaprzyjaźnionych z PO mieliśmy mieć drugą Wenezuelę i hiperinflację – tymczasem inflacja po wprowadzeniu 500+ przez wiele lat była bliska zera. Tym razem również nikt nie będzie poważnie traktować tych pohukiwań.
Skoro w debacie nie ma racjonalności, pozostają emocje, a wśród nich niestety te najbardziej ponure: związane z niechęcią do innych. Szkoda, że tak właśnie wygląda ta dyskusja. Szkoda też, że tak słabo słychać w niej głosy samych biednych, a gdy ich słychać – nie mówią, kim są. W byciu na dole drabiny klasowej nie ma nic złego. Zły jest raczej system, który uniemożliwia wydobycie się z biedy i biednych piętnuje.