Press "Enter" to skip to content

Zamieciona topografia pamięci

Krzywy kościół św. Piotra z Alkantary w starej, nieistniejącej już Karwinie; wieże szybów górniczych rozrzucone w zielonym morzu drzew i krzaków; bloki nowej Karwiny i tzw. Stalingradu; zasypywany spychaczami, zapomniany cmentarz ewangelicki z pochówkami jeszcze z lat 70. XX wieku; rozmowy z ludźmi, świadkami historii, często niepewnymi swojej roli i tożsamości, oraz Tadeusz Reger i tragiczna śmierć jego syna Witolda, a także Gustaw Morcinek i jego Czarna Julka w reportażu socjologicznym Jarosława jota-Drużyckiego pt. Hospicjum Zaolzie. Oto przykłady zamiecionej topografii pamięci. Za pomocą czego to wszystko połączyć?

O tej części Europy trudno się pisze, a jeszcze trudniej mówi. Tak się składało, że zawsze musiał tu przybyć jakiś człowiek „z Polski”, żeby coś opisać, powiedzieć i pobudzić. Tak było w XIX i na początku XX w. i tak jest do dziś. 

Od co najmniej 30 lat możemy mówić o najnowszej historii Śląska Cieszyńskiego w miarę otwarcie. Na ten proces nałożyły się poprawność zapoczątkowana przez polsko-czeski ruch solidarnościowy lat 80., wysiłki utworzenia polsko-czeskiej wspólnoty Śląska Cieszyńskiego w drodze do Unii Europejskiej, a później euforia Układu z Schengen. Wieloletnie wysiłki, historyczny entuzjazm transgraniczny i nowa wspólnotowość miały przykryć traumy: czeski najazd w 1919 r., aneksję Zaolzia przez Polskę w 1938 r. i „bratnią pomoc” w 1968 r. W dużej mierze się to udało, lecz niestety wszystko ma swoją cenę. W tym wypadku była nią m.in. pamięć o polskich mieszkańcach starej Karwiny i kilku innych miast Śląska Cieszyńskiego, o polskich górnikach, żołnierzach, działaczach społecznych itd. Dla swojej pamięci zbiorowej tamta zaolziańska wspólnota straciła punkt odniesienia, a obecnie niemodne dopominanie się o nią po obu stronach Olzy może nosić znamiona „polskiego nacjonalizmu”.

Co najmniej kilkanaście razy zapuszczałem się autem w mroczne rejony nieistniejących już budowli i śladów historii porosłych dziwnym lasem, w którym chyba nawet ptaki już nie śpiewają. Chciałem coś zobaczyć, na swój użytek stworzyć mapę terenu… I nic. Ma się wrażenie, jakby krążyło się po labiryncie krzaków, łąk i zagajników. Stajesz więc na jakiejś podrzędnej drodze, a tam znów: krzaki, las i pustka. Ktoś ci powiedział, że tu znajdowały się kolonie robotnicze „Meksyk”, „Ameryka” czy „Nowy Jork”. Gdzieś w oddali majaczą wieże kopalni Darkov. Cisza. Nicość. Wyobrażasz sobie – najlepiej oczami Gustawa Morcinka – ten ranek, kiedy ścieżkami, hałdami, ogródkami i drogami setki górników z różnych stron z węzełkami walą do roboty. Często są to katolicy i socjaliści jednocześnie, czasami ewangelicy. Przywędrowali tu za chlebem z Galicji, z Małopolski. Są Polakami.

Tak było przez cały XIX w. i później. Polacy byli tu zresztą „od zawsze” i podobno ostali się ze swoją wersją starej polszczyzny. Socjaliści Pana Boga nie hołubią, ale na dół, do kopalni, bez Boga się nie zjeżdża. 

Czym są te kolonie o zamorskich nazwach? Krwiopijcy Larischowie pobudowali swoim górnikom parterowe, ceglane budynki, gdzie w jednoizbowych wnętrzach wychowywały się i żyły pokolenia górniczych rodzin. Oczywiście woda w studni na zewnątrz, a przy budynkach komórki i małe ogródki – jak to na Śląsku, nie tylko Cieszyńskim. To wszystko doskonale opisał Gustaw Morcinek w Czarnej Julce. Górnicy mieli poczucie humoru także w stosunku do miejsc, w których mieszkali – stąd sarkazm nawet w nazwach kolonii. Kiedy z innych regionów Austro-Węgier wyjeżdżano za ocean, Hawierzy z Karwiny swój sen spełniali na Śląsku Cieszyńskim.

Dziś nie ma już po nich śladu, natomiast pozostały tzw. finioki, czyli osiedla drewnianych domów górniczych (tzw. fińskich) budowanych w latach 50., które miały służyć mieszkańcom przez kilkanaście lat. Niektóre służą do dziś – takie osiedle górnicze można jeszcze zobaczyć na przykład w Dąbrowie koło Karwiny.

Fenomenem tych terenów były wspólnotowe Domy Robotnicze, które od końca XIX w. rosły jak grzyby po deszczu. W obiektach tych swoje miejsce miały rozmaite organizacje zawodowe, polityczne czy oświatowe. W ich posiadaniu były dość bogate biblioteki, koła teatralne, zespoły muzyczne i chóry, a także spółdzielcze sklepy spożywcze. 

Pierwszy Dom Robotniczy powstał w Stonawie na bazie stowarzyszenia spożywczego założonego w 1896 r. Od tego czasu gromady robotnicze stawały się niezależne od czeskich, żydowskich czy niemieckich gospód. To w Domach Robotniczych spotkały się ze sobą sztuka i polityka. Działały w nich dziesiątki teatrów, orkiestr i chórów. Biorąc pod uwagę, że ponad 80% mieszkańców okolicznych miejscowości stanowili Polacy, jest jasne, w jakim kierunku podążał ten żywioł.

Swoją działalność rozwija także lewicowe i robotnicze Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe „Siła”, które następnie przekształci się w Stowarzyszenie Polskich Robotników i Robotnic „Siła”.

Jak pisano w „Spółdzielczym Kalendarzu Robotniczym na rok 1923”:

Jeżeli zważymy, że w roku 1905 stanął pierwszy Dom Robotniczy w Stonawie, to należy stwierdzić, że dzieła wybudowania dwunastu wspaniałych gmachów dla użytku robotniczego dokonano właściwie w okresie dziesięciu lat, gdyż czas wojenny należy z tego wyłączyć. Jeżeli weźmiemy pod uwagę etnograficzną część Śląska Cieszyńskiego – w części czeskiej – gdzie mieszka koło 160 000 Polaków, z czego można liczyć śmiało 75-80% robotników, to musimy stwierdzić, że Domy Robotnicze stoją właśnie w tych miejscowościach, gdzie największy procent jest Polaków, co najlepiej dowodzi, że budowy te są prawie wyłącznie dziełem polskiego robotnika. 

Kiedy spogląda się na stojące do dziś budynki Domów Robotniczych, wyraźnie widać rozmach z jakim były budowane, a także siłę robotniczej wspólnoty i potęgę ówczesnych socjalistów. Biorąc pod uwagę ogromną liczbę polskich szkół, świetlic i domów Macierzy Szkolnej dla Księstwa Cieszyńskiego, bardzo dziwna wydaje się utrata zaolziańskiej części Śląska przez Polskę. Nie było chyba drugiego tak dobrze przygotowanego „do Polski” regionu w Europie Środkowo-Wschodniej.

Tragizm Regera

Kim byliby polscy socjaliści i robotnicy bez tak wielkiej, charyzmatycznej i tragicznej postaci, jaką był Tadeusz Reger? Jako dalekowzroczny polityk i działacz w 1901 r. utworzył on socjalistyczny Związek Górników Moraw, Galicji i Śląska (otwarty dla wszystkich narodowości), którego został sekretarzem. W pewnym momencie, tak jak inny znany socjalista, wysiadł z tramwaju na przystanku Niepodległość. Reger był bowiem posłem do austriackiej Rady Państwa, a następnie do polskiego Sejmu, zaś jego „Mała Ojczyzna” znalazła się w 1920 r. w Czechosłowacji. 

Reger nie chciał przyłączenia Zaolzia do Polski w 1938 r. Prawdopodobnie znacznie trafniej potrafił ocenić sytuację ówczesnej Europy niż rząd w Warszawie. Dla tamtej Polski stracił wszystko. Jego jedyny syn Witold poległ w potyczce granicznej z Czechami we wrześniu 1938 r. Witold był harcerzem wskrzeszonej Polski i, jak to bywa w tym wieku, chyba nie zawsze wierzył ojcu. Był jedyną polską ofiarą wkroczenia Wojska Polskiego na Zaolzie. Reger, załamany śmiercią syna, zmarł kilka tygodni później. Jego psychiczna zapaść i śmierć była prorocza dla Polski i dla Zaolzia.

Bez podsypki

Choć postępowanie władz Protektoratu Czech i Moraw wobec karwińskich złóż węgla w latach II wojny światowej wydaje się nieprawdopodobne, to właśnie wtedy rozpoczęto rabunkowe wydobycie obliczone na krótki czas. W cywilizowanych warunkach wybrane pokłady są na bieżąco uzupełniane piaskiem, ziemią i tłuczniem. Zapobiega to tąpnięciom i zawałom, a co za tym idzie – chroni przed katastrofą wszystko, co jest na powierzchni. W tym przypadku tak nie było. Ten bezprecedensowy proces „wydobycia” węgla trwał od 1939 r. aż do lat 80. XX wieku.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że była to polityka prowadzona w bardzo świadomy sposób, zwłaszcza gdy przegląda się czechosłowackie gazety z tamtego okresu, a w nich entuzjastyczne artykuły na temat współzawodnictwa w wydobyciu węgla. Karierę robiły tzw. BPS, czyli Brygady Pracy Socjalistycznej, na czele których stały osobowości górnicze często wychwalane przez czynniki partyjne. Paranoją było to, że górnicy podkopywali świat, w którym wielu z nich się wychowało, a nawet mieszkało.

Należy jednak dodać, że od pewnego momentu w socjalistycznej Czechosłowacji poziom życia górników był niezły (obraz kwitnących wielkich budowli mieszkaniowych znamy zresztą z Górnego Śląska). Mało kto przejmował się wówczas całkowitą rujnacją starego świata. Wysiedlono tysiące ludzi, a polska społeczność robotnicza przestała istnieć – rozpłynęła się w morzu przybyszów z głębi Czech i Słowacji (w tym kontekście pojawiają się czasem głosy o polskim genocydzie). Przestało bić polskie serce Śląska Cieszyńskiego.

Ale jest miło

W październiku 2018 r. odwiedziłem bibliotekę w Karwinie, w której spotkałem się z polskimi emerytami. Wśród nich byli urzędnicy, nauczyciele i górnicy. Już na początku rozmowy przy kawie i ciastku dotarło do mnie, że popełniłem błąd spotykając się z nimi w grupie.

Po piętnastu minutach wiedziałem, że nowa Karwina to Arkadia, w której żyje się wspaniale, gdzie nie ma i nie było żadnych problemów. Ludzie z radością przeprowadzili się do nowych bloków, bo mieli w nich gorące kaloryfery i toaletę, a mniejszość polska jest najszczęśliwsza na świecie. Na koniec emerytowany górnik zbliżył się do mikrofonu i powiedział: I my tu zawsze byliśmy lojalnymi obywatelami Republiki Czeskiej. Osłupiałem! 

Z wielkim zainteresowaniem pojechałem do kina w Miejskim Domu Kultury w Karwinie na premierę czeskiego filmu dokumentalnego O zaniklé Karvinné. Sala pękała w szwach. W pewnym momencie weszła specyficzna para – on w mundurze oficera Wehrmachtu, ona w damskim stroju z epoki. Epatowanie mundurem hitlerowskim podczas seansu filmu, który traktował o smutnych kwestiach, zapowiadało się nieciekawie. Czeski film, zrealizowany przez młodych ludzi, wyjaśnia, na czym polegała praca górnika, opowiada o licznych zabytkach, które zniknęły, i o perypetiach Larischów – właścicieli kopalń i o okupancie niemieckim.

Po filmie odbyła się dyskusja z publicznością, w której wzięli udział czescy historycy. Na temat polskich górników, ruchu robotniczego, historycznej i wielonarodowej społeczności regionu Karwiny – ani słowa. Byłem pewien, że na sali obecni są miejscowi Polacy, którzy oczywiście nie zabiorą głosu.

Czeskiemu relatywizującemu podejściu do historii wydaje się przyświecać maksyma: Jeżeli nie będzie się mówić, to znaczy, że tego nie ma. Jeżeli nie będzie tabliczek w języku polskim w historycznych miejscach Karwiny, to Polacy z Polski i Zaolzia nie będą ich czytać i nie będzie problemu (mogą je za to przeczytać po niemiecku i angielsku). Zapanuje czeska, sentymentalna, austro-węgierska cisza. Kilka kilometrów od Karwiny jest przecież polska granica, więc musi być cicho. Schengen w tym momencie nie ma znaczenia.

„Hospicjum Zaolzie”

W 2014 r. powstała niezwykła książeczka – mały, socjologiczno-psychologiczny przewodnik po historii i mentalności „polskiego” Zaolzia. Mowa o Hospicjum Zaolzie Jarosława jot-Drużyckiego. Książeczka jest skromnym, ale konkretnym i prawdziwym zapisem końca polskości na Zaolziu. Autor sformułował następujące porównanie: Czarna Julka Gustawa Morcinka to śląsko-cieszyński Pan Tadeusz, czyli ostatni sztubacki żart w Karwinie.

Między innymi dzięki niemu trafiam do rozmówców, którzy nie dość, że mieszkają w karwińskim regionie i mówią po polsku, to jeszcze mają bolesną zadrę w sercu. Nie uśmiechają się lekceważąco na hasło „Czarna Julka”, lecz żyją dręczeni niepokojem o przeszłość. Wiedzą, że są w mniejszości, nawet wśród swoich. Mówią o starej Karwinie ze swadą, z błyskiem w oku. Nie mogą się pogodzić z tym, że wszystko dookoła nich każe im zapomnieć o tamtym świecie. 

Pytam ich, kim się czują. Z dumą odpowiadają, że Polakami. A kim byli ich przodkowie? Jedni Niemcami sudeckimi, inni Austriakami i przybyszami z Małopolski. Nie bardzo rozumiem tę zawiłość, ale tłumaczą mi: Dziadek był robotnikiem z Niemiec, ale uważał się za Polaka. Albo: Mój ojciec pochodził z Wiednia, był inżynierem i uważał się za Polaka, a w czasie wojny trafił do obozu koncentracyjnego. Pytam, dlaczego mówili, że są Polakami. Odpowiedź: Hm, nie wiem!

Odpowiedź nasuwa się sama: międzynarodowemu proletariatowi przewodzili Polacy. Byli najsilniejszą i najlepiej zorganizowaną grupą. Dziś najwięcej tutejszych Polaków jest na cmentarzach Karwiny i pod ziemią, w zawalonych, przepalonych wybuchami metanu, na zawsze głuchych i ciemnych kopalnianych chodnikach.

I przyszła Karin Lednická

Życie bywa przewrotne i czeska polityka historyczna w kwestii Karwiny prawdopodobnie legnie w gruzach. To oznacza koniec ciszy i spokoju. Paradoksalnie historyczna odsiecz dla pamięci przyszła z samych Czech.

Urodzona w Karwinie Karin Lednická napisała książkę, która stała się w Czechach bestsellerem. Dzieło nosi tytuł Šikmý kostel, a pisarka podobno solidnie uzupełnia białe plamy w historii Karwiny. To dobra wiadomość – ludowej, proletariackiej Karwinie należy się sprawiedliwość i pamięć, bez których nie ma tożsamości i godności (także polskiej, robotniczej). Polska bowiem utraciła nie tylko Wilno, Lwów, Grodno czy Stanisławów, ale także robotniczą Karwinę.

Co po Zaolziu?

Jarosław jot-Drużycki, przeprowadzając w książce swoją wiwisekcję, kreśli portret tzw. „szkopyrtoka” („szkopyrtnąć się”, tj. wywrócić się na drugą stronę), a więc „tutejszego”, dominującego w tamtym krajobrazie. Autor od jednego z mieszkańców wyjaśniającego mu lokalną specyfikę tożsamościową usłyszał: Kiedy trzeba, mówię, że jestem Polakiem, kiedy indziej, że Czechem.

Szkopyrtok stał się tematem żartów i anegdot – jest bardziej czeski niż sami Czesi. Nie ma do siebie większego szacunku, ale mu to nie przeszkadza, bo odżegnał się od własnych korzeni. Tak jest mu dobrze, bezpiecznie i, co najważniejsze, wygodnie. Jot jako dziennikarz nie ocenia tej postawy, lecz po prostu zauważa zjawisko.

Nie ma już świata górniczego, robotniczego. Ostatnie kilka tysięcy górników pracuje w czterech kopalniach OKD w Karwinie, a słuch niesie, że one także zostaną zamknięte. Wraz z upadkiem realnego socjalizmu zniknął etos robotniczy, który, sfałszowany przez komunistów, nie miał wiele wspólnego z ideami głoszonymi przez Tadeusza Regera – zakopanymi wraz z nim w jego cieszyńskim grobie. Zakłady przemysłowe po polskiej stronie Olzy z okresu socjalizmu straciły na znaczeniu.

W Cieszynie i okolicach powtarza się fantazmaty o zapomnianym i wielkim Księstwie Cieszyńskim, które podobno stanowi istotny element tożsamości. Niektórzy nawiązują do potomków rycerzy cieszyńskich Przemysława Noszaka, inni zaś – a jest ich więcej – uważają się za potomków monarchii austro-węgierskiej, a właściwe Franciszka Józefa I. To piękna legenda, a portret „Cysorza” na ścianie wygląda bardzo ładnie.

Po czeskiej stronie nieliczni Polacy usiłują chronić przeszłość, choć nierzadko uważa się ich za nieprzejednanych konserwatystów. Są też i ci, którzy określają się jako lewica, a czasami nawet powołują się na Regera, choć nigdy nie byli w kopalni czy hucie. O Zagłębiu Karwińskim, dawnym robotniczym sercu Śląska Cieszyńskiego, wiedzą niewiele, lecz chcą się jakoś odnaleźć wśród tzw. polskiej lewicy i poszukują swojej tożsamości.

Społeczność Śląska Cieszyńskiego starzeje się i kurczy. Ciągle jednak przyjeżdżają do niego nowi ludzie z różnych stron świata, bo tu jest „ciekawie”. Rzadko jednak zostają tu na zawsze. 

Granice na świecie zacierają się. Żyjemy importowanymi ideami, które zwykle nie przystają do naszej przaśnej, biednej i bardzo niemodnej (bo lokalnej) specyfiki życia. Centrum Europy na Śląsku Cieszyńskim było w czasach Regera – teraz możemy przejść przez Olzę i wspólnie ze znajomymi Czechami i szkopyrtokami usiąść w jednej z wielu czeskich gospód, wypić dobrego Radegasta, podyskutować i przeciwstawić się temu, co przeczytaliśmy ostatnio w internecie i zobaczyliśmy w telewizji. Prawdziwą wielkość mamy już za sobą.