Press "Enter" to skip to content

Wierzę, że ludziom znudzą się szalalalacze – wywiad z Maciejem Trzeciakiem

Agnieszka Lamek-Kochanowska

Maciej Trzeciak, lat 31, mieszka w Bielsku-Białej, zrobił licencjat z animacji społeczno-kulturowej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Gra na perkusji w zespole punkowym On Yer Bike, w przeszłości był związany również z grupą MoonCheese.

Obecnie zajmowanie się muzyką może być bardzo frustrujące dla kogoś, kto ma dystans, jest osłuchany i wie, że to, co robi, ma ręce i nogi. Szczególnie jeżeli ma świadomość, że jego muzyka jest grana dobrze, ma jakiś przekaz i jest bardziej muzyką niż radiowe hity.

Od jak dawna grasz?

Od kiedy dostałem pierwszą parę pałeczek, czyli od podstawówki. Potem, gdy z bratem zaczęliśmy słuchać punka, jakoś naturalnie przyszła koncepcja, żeby założyć zespół i grać. Teraz wydaje mi się, że musiałem zostać perkusistą.

Chodziłeś do szkoły muzycznej?

Pierwsze sznyty muzyczne zdobywałem w przedszkolu, w Kubiszówce zwanej wówczas WuCetem (śmiech). Poza tym w domu dużo słuchaliśmy muzyki. Ojciec zawsze był rockowy – wiesz, długie włosy, wąsy, okulary w grubych oprawkach (śmiech). Nim świadomie zacząłem słuchać punka, słuchałem hard rocka. Wiele rzeczy przyszło mi naturalnie. Na początku waliłem pałeczkami po wszystkim. Uczyłem się bez perkusji, grając na kolanie. Gdy w końcu usiadłem za prawdziwą perkusją, powiedziałem: „Aha, to jednak wygląda inaczej” (śmiech). Byłem na kilku lekcjach u Krzysztofa Dziedzica – bielskiego jazzmana, perkusisty, który prowadził szkółkę na ulicy Cechowej. Skończyło się na trzech lekcjach, ponieważ na prywatne zajęcia nie było mnie stać.

Ważne jest, aby muzyki uczyć się poza domem? W szkole, w domach kultury?

Jak najbardziej. Lekcje muzyki w takich miejscach są ważne i dobrze, że się jej uczy, ale wyrzuciłbym ze szkoły naukę gry na flecie prostym. Poza szkołą aktywność artystyczna sprowadza się do stosunkowo drogiego hobby. Jeśli nie jesteś już młodzieżą szkolną, a nadal cię to interesuje, jesteś skazany na prywatne lekcje albo zostanie samoukiem. W domach kultury – wystarczy mieszkać w pobliżu, aby to wiedzieć – nie ma prób zespołów rockowych. Można tam sklejać modele, ewentualnie tańczyć. Muzykę traktuje się jak coś dostępnego dla wszystkich, o niewysokiej wartości. Robi się różne rzeczy do muzyki, ale samą muzykę – niespecjalnie.

Dlaczego wyrzuciłbyś ze szkół lekcje gry na flecie?

Chodzi o dźwięk. Flet jest trudny, dzieciak nie jest w stanie uzyskać na nim czystego dźwięku (pomijam już, że w szkołach wykorzystuje się tanie plastikowe instrumenty). To przecież frustruje. Dziecko nawet nie może poćwiczyć w domu. Zaproponowałbym naukę gry na ukulele. Nawet jeśli nie jest idealnie nastrojone i nie do końca czysto złapiesz chwyt, i tak brzmi znośnie dla ucha. W szkołach powinniśmy się uczyć rytmiki i grać na bębenkach, bongosach – nie są to drogie instrumenty. Poza tym dzieciaki przyzwyczajają się, że fajnie coś robić razem.

Po co uczyć się muzyki?

Aby nauczyć się wyrażać emocje. Niektórzy są dość oporni, nie potrafią rozmawiać o uczuciach, a dzięki muzyce znajdują sposób ich wyrażania. Poza tym granie muzyki jest aktem fizycznym, pomaga wyładować nagromadzone emocje. Słuchanie i granie muzyki daje pojęcie o jej strukturze, jesteś w stanie rozpoznać dobrą muzykę. Im więcej ludzi będzie się tego uczyło, tym mniej miernej muzyki będzie powstawało. Kluczem jest rzetelna edukacja od szczenięcych lat. Nie wiem, jak to teraz w szkołach wygląda, sam w podstawówce uczyłem się śpiewać, a w gimnazjum i liceum miałem wiedzę o kulturze i o sztuce, jedną godzinę tygodniowo… Nie można się w tym czasie wiele nauczyć o sztuce, a muzykę tak czy siak wszyscy zlewają.

Dlaczego zlewają?

Może dlatego, że kojarzą jakieś obrazy i sądzą, że malarstwo jest takie elitarne, pokazywane w galeriach, że to sztuka wysoka. A muzykę grają w radiu i nikt nie traktuje jej poważnie.

Padła komuna, nastąpiła galopująca prywatyzacja, przestano dopłacać do kultury i edukacja muzyczna się rozwaliła. Ludzie zapomnieli, że można grać na instrumentach, śpiewać w chórach i wspólnie coś tworzyć. Kapitalizm wyhodował rzesze indywidualistów. Z jednej strony można samemu grać muzykę na kompie i to jest fajne, ale z drugiej strony pozbawiamy się w ten sposób innej fajnej rzeczy – robienia czegoś wspólnie. Wszyscy znają twarze i nazwiska gwiazd, ale ludzie, którzy grają z tyłu, są znani wyłącznie nielicznym zainteresowanym. Na koncerty nie przychodzi się teraz dla zespołu, tylko dla twarzy z nazwiskiem. Przez to ginie sama koncepcja wspólnego grania.

Dużo mówisz o kolektywności w graniu czy słuchaniu muzyki. Czym dla ciebie jest kolektywność?

Decyzję o założeniu zespołu podjęliśmy właśnie jako kolektyw w opozycji. Spotykaliśmy się ze znajomymi, aby nie słuchać Britney Spears i innych gwiazdek puszczanych w radiu i telewizji. Bo robienie rzeczy z ludźmi jest o wiele bardziej wartościowe niż robienie ich samemu.

Wielcy kompozytorzy robili rzeczy genialne, ale potrzebowali zgranej orkiestry, aby ich dzieła mogły być dobrze odebrane. Nawet jeśli jesteś mistrzem, to co dalej? Nie wszystko możesz załatwić projektem solowym. Ze zderzeń różnych podejść do muzyki, różnych charakterów wychodzą rzeczy dużo ciekawsze.

Kolektywność daje mi poczucie wspólnoty, spędzania czasu twórczo, ciekawie, wesoło z ludźmi, których lubię i których polubiłem jeszcze bardziej przez to, że graliśmy razem. Gdy długo nie gram, trafia mnie szlag, nosi mnie. Gdy gram, schodzą mi negatywne myśli, bo najważniejsza jest muzyka. Wtedy jest dobrze i widzę zadowolonych ludzi. Kolektywność sama w sobie ma ogromną wartość, w muzyce też.

Jak znajdujecie sobie miejsca na próby? Czy miasto, domy kultury wspierają taką aktywność młodzieży? Podkreślę: młodzieży, która ukończyła szkoły, studia i pracuje?

W Bielsku-Białej szukamy okazji – garażu – i trzymamy ją za wszelką cenę (śmiech). W Krakowie i w Katowicach są sale, które wynajmuje się za pieniądze. Domy kultury najwyraźniej nie widzą potrzeby, aby udostępniać miejsce pracującym młodym muzykom.

Jaka jest w waszym przypadku zależność między muzyką i hajsem? Muzyka wymaga hajsu?

Nie gramy dla hajsu. Nastawienie wyłącznie na zysk musi zabić wszystko. Kiedy człowiek myśli, co ma zrobić z życiem, a nie wyłącznie o tym, na co wydać hajs, jest bardziej kreatywny.

Z drugiej strony obecnie zajmowanie się muzyką może być bardzo frustrujące dla kogoś, kto ma dystans, jest osłuchany i wie, że to, co robi, ma ręce i nogi. Szczególnie jeżeli ma świadomość, że jego muzyka jest grana dobrze, ma jakiś przekaz i jest bardziej muzyką niż to, co promowane i puszczane w radiu czy telewizji.

Czy muzyka traci swój dynamizm przez nastawienie na zysk? Czy z muzyką pop będzie lepiej?

Kapitalizm zabija także muzykę, choć moim zdaniem ona nadal się rozwija, tylko trzeba poświęcić więcej czasu i energii, aby znaleźć coś sensownego. Jeśli wierzyć w cykliczność historii, to mam nadzieję, że nastąpi kolejny muzyczny boom, że ludziom znudzą się szalalalacze, których teraz słuchają. Zabawa dla samej zabawy jest przyjemna tylko przez jakiś czas, potem staje się pusta.

Jak jest z muzyką w Bielsku-Białej? Czy bezpłatne koncerty organizowane przez miasto w czasie wakacji są wystarczające? Co dają festiwale, na które wejściówka kosztuje 900 złotych*?

Zadymka Jazzowa, letnie koncerty, Dni Bielska-Białej są jak igrzyska – drogie dla snobów, darmowe dla plebsu. Moim zdaniem ani tu, ani tam nie chodzi o muzykę. Mam wrażenie, że prezydent i urzędnicy miejscy nie słuchają muzyki.

Myślisz, że brak dbałości o poziom muzycznej kultury w mieście to tylko problem osłuchania się z muzyką?

Nie tylko. My wszyscy mamy problem z niedocenianiem emocji w życiu, a o emocje stale trzeba dbać i temu dobrze służy muzyka. Wspólne granie i śpiewanie sprzyja zacieśnianiu więzi. Muzyk, podobno, ma większą łatwość rozwiązywania problemów życiowych – zdolność do organizacji i improwizacji, o to w tym chodzi. Słuchanie muzyki tworzy grunt, daje ci wiedzę na temat techniki grania. No i słuchając muzyki, oswajasz się z rytmem. Chodzisz czy sprzątasz i nawet nie wiesz, że robisz to do rytmu. Zmienia się motoryka ciała. Codzienne czynności, których nikt nie lubi robić, stają się znośne, gdy nucisz, nawet jeśli są to Majteczki w kropeczki.

Zespołów kobiecych jest o wiele mniej niż chłopięcych. Dziewczyny i kobiety nie garną się do grania muzyki?

Mogę mówić wyłącznie z perspektywy wyłącznie punkrockowej. Czasem dziewczyny rezygnują z aktywności scenicznej, bo trudno im znieść niewybredne uwagi typu „Ale ta perkusistka ma fajne cycki”. Sam zresztą byłem świadkiem podobnego zajścia, skończyło się spuszczeniem facetowi manta, gitarzystka dostała za to brawa. Takie zachowania wciąż występują. Dopiero teraz uświadamiamy sobie, co z nami zrobił patriarchat. Punk rock od początku był bardziej świadomy tych problemów. Kobiece zespoły zawsze stanowiły część sceny muzycznej i pojawiają się nadal, między innymi dzięki takim inicjatywom jak Girls Rock Campy. W Bielsku takie działania są inicjowane przez działaczki z Fundacji Pozytywnych Zmian. Zespół, który współtworzyłem, MoonCheese, miał w składzie dwie gitarzystki.