Press "Enter" to skip to content

Technologie jutra (dla wybranych)

Nowe technologie, wbrew powszechnemu przekonaniu, wcale nie likwidują barier w dostępie do towarów i usług. Przez cały czas ograniczają go bariery kompetencyjne, finansowe czy przestrzenne i niewiele wskazuje na to, by miały one zniknąć w bliskiej przyszłości. Cyfrowy świat, w którym wszystko jest na wyciągnięcie ręki (czy raczej: na jedno kliknięcie), dla większości ludzi jeszcze długo będzie tylko pustym sloganem.

Może ciężko w to uwierzyć, ale wciąż istnieją ludzie, którzy nie używają kart płatniczych, spisują rozkłady autobusów z tabliczek na przystankach lub kupują wydrukowane w kioskach, a o rozkładach w Internecie czy aplikacjach typu Jakdojade zapewne nigdy nie słyszeli. Wyobraźcie sobie osobę w wieku przedemerytalnym, która dość regularnie jeździ na trasie kilkuset kilometrów do swojej rodziny PKS-em (zawsze tym samym) lub wydaje kilkaset złotych na taksówkę, jeśli sytuacja jest nagła, a PKS akurat nie jedzie. To może brzmieć abstrakcyjnie, ale taka osoba istnieje i ma na imię Grażyna. Mogłaby dotrzeć tam za mniej niż połowę ceny Flixbusem czy pociągiem z przesiadką, ale zaplanowanie tej podróży online i kupienie biletów w aplikacji przerasta ją kompetencyjnie. Możecie też wyobrazić sobie osobę, która w obcym mieście woli codziennie przez dwa tygodnie czekać trzy godziny pod przychodnią na bezpośredni autobus do domu, bo jazda z dwiema przesiadkami ją przerasta. To Danuta, siostra Grażyny.

To oczywiście prawda, że ten sam świat, w którym żyją Grażyna i Danuta, ciągle się zmienia i rozwija. Nowoczesne technologie obiecują ułatwienie życia w niemal każdej jego sferze. Pandemia pokazała, że wiele naszych aktywności możemy przenieść w przestrzenie wirtualne – wiele spotkań, sympozjów i konferencji, także międzynarodowych, odbyło się zdalnie, co umożliwiło wzięcie w nich udziału także osobom oddalonym o tysiące kilometrów od miejsca wydarzenia. Lubimy ulegać wrażeniu, że zmiany te dotyczą wszystkich i wszędzie, a Grażyna jest ostatnią Mohikanką epoki kartki i długopisu. 

Faktycznie, dziś za pośrednictwem Internetu można nie tylko zamówić pizzę i zarezerwować kolejkę po odbiór dowodu rejestracyjnego w urzędzie, ale i umówić się na spotkanie z doradcą klienta w wirtualnym salonie i kupić samochód, a nawet przejść rozmowę kwalifikacyjną do pracy w Amazonie. Tylko co z tego, skoro później, po podpisaniu umowy, trzeba skanować towary w magazynie już na miejscu? Towary zamawiane online do paczkomatów lub kurierem też nie pojawiają się w nich same – ktoś musi wykonać tę niewdzięczną pracę i nam je fizycznie dostarczyć. Podział na osoby mogące pracować zdalnie i te, którym nie jest dany ten przywilej, ma się doskonale.

W tym miejscu warto się na chwilę zatrzymać przy dwóch niezwykle ważnych sferach życia: edukacji i zdrowiu. Nauczanie na wszystkich poziomach w znacznym stopniu przeniosło się do sieci, co jednak niekoniecznie cieszy ani uczących się, ani tych nauczających (a w przypadku najmłodszych uczennic i uczniów także ich najbliższych). Kolejnym ciekawym zjawiskiem jest funkcjonowanie świadczeń medycznych w wersji zdalnej, częściowo wymuszone pandemią, a częściowo już wcześniej obowiązującymi przepisami. O ile prywatne przychodnie wystawiają recepty zdalnie i za niemałą opłatą (niemal wyłącznie zresztą na antykoncepcję, w tym awaryjną – co wiele mówi o dostępie do niej – która cieszy się sporą popularnością), o tyle medycyna w postaci pandemicznych teleporad NFZ zamiast bezpośredniego kontaktu między pacjentem a lekarzem jest powszechnie krytykowana. Oczywiście powyższe przykłady niezadowolenia z przeniesienia usług publicznych do przestrzeni wirtualnych można w tym przypadku wiązać z ich niedofinansowaniem oraz nagłym charakterem tej zmiany, wymuszonej sytuacją epidemiczną. Jednocześnie wiele mówią one o barierach, jakie ze sobą niosą dla części użytkowników.

Ciocia Halinka życzy smacznej kawusi

Jeśli macie konto na najpopularniejszym portalu społecznościowym i śledzicie posty na grupach lokalnych, zapewne kojarzycie osoby zadające proste pytania: Do której czynny jest sklep X? Jaki jest telefon do urzędu? Jak dojadę do dworca?. Aż chce się czasem zapytać: czy te osoby nie mają Google’a i nie wiedzą, że istnieją setki serwisów i aplikacji poświęconych transportowi? Problem jest jednak nieco bardziej skomplikowany.

Z wykluczeniem cyfrowym jest podobnie jak z analfabetyzmem: owszem, choć trudno w to uwierzyć, wciąż są osoby, które nie potrafią czytać i pisać, także w Polsce. Ale to nie one stanowią tę wielką grupę, która ma problem z wyszukiwaniem informacji online. Wykluczenie cyfrowe nie dotyka jedynie mitycznej prowincji, którą wyobrażamy sobie jako skrzyżowanie Podlasia z Syberią, gdzie kończy się asfalt, a ludzie noszą w wiaderkach prąd. Osoby o różnym poziomie kompetencji cyfrowych mieszkają obok nas i lepiej lub gorzej korzystają z tych samych urządzeń i technologii. Często mamy w rodzinach osoby ze starszego pokolenia, którym telefon służy do dzwonienia, a od biedy do wysłania SMS-a czy ustawienia budzika; których aktywność na portalach społecznościowych budzi lekkie rozbawienie, a bywa, że i zażenowanie młodszego pokolenia – te wszystkie brokatowe gify z napisem „Super” i ustawiane statusy „Miłego wieczoru wszystkim” czy „Smacznej kawusi”, nierzadko z kiczowatymi obrazkami o mocno zaburzonych proporcjach i ostrości, zrekompensowanych sporą ilością brokatu. W tym miejscu warto się zatrzymać i zrobić sobie rachunek sumienia: czy sami i same wykorzystujemy wszystkie funkcjonalności naszych smartfonów i smartwatchy? Niekoniecznie, prawda?

Sprowadzenie możliwości pełnego korzystania z nowych technologii wyłącznie do kompetencji cyfrowych to zresztą spore uproszczenie. Jeśli mieszkamy w Warszawie lub w innym dużym mieście, może nam się wydawać, że mamy świat na wyciągnięcie ręki i możemy przebierać w ofertach kulturalnych, transportowych, zakupowych i kulinarnych z całego świata. Pojedźmy jednak do Pcimia, Gorzyc, Kołaczkowic czy Parzymiechów, a przekonamy się, że ani Uber Eats, ani Glovo nie dowiozą nam tybetańskich pierożków, a w niedzielę jedyna taksówka w gminie przyjedzie po nas, jak kierowca zje obiad z rodziną.

Ubera naszego powszedniego?

Ostatnio modnym terminem stała się „ekonomia współdzielenia”. Brzmi bardzo nowocześnie, oszczędnie i ekologicznie. Diabeł, jak zawsze, tkwi w szczegółach. Abstrahując od etyki korzystania z Ubera jako alternatywy dla taksówek czy którejś z platform do zamawiania posiłków z dowozem – jeśli z nich korzystamy, oznacza to, że mieszkamy w dużym mieście lub ewentualnie na obrzeżach aglomeracji.

Niedawno w Polsce pojawiły się dwie aplikacje na smartfony mające zapobiegać marnowaniu żywności: Too Good To Go i Foodsi. Ich idea jest jak najbardziej słuszna, a sam mechanizm działania prosty – opiera się na łączeniu ze sobą sklepów i restauracji mających niesprzedane produkty z klientami gotowymi je kupić, zazwyczaj w formie paczki-niespodzianki i w znacząco obniżonych cenach (co najmniej o połowę, a bywa, że nawet o 1/3). Trochę jak sklep socjalny, ale zamiast jednego punktu w mieście, do którego trzeba się udać z zaświadczeniem z MOPS-u (jak to działa w Katowicach), mamy sieć wielu punktów gastronomicznych w całym kraju. Kiedy jednak spojrzymy na grupy użytkowników portali społecznościowych, zauważymy, że dominują na nich osoby raczej młode, traktujące aplikację jako narzędzie do polowania na kulinarne perełki (np. zestaw ciast z drogiej, hipsterskiej kawiarni za 11,99 zł zamiast 36 zł), a nie klientela socjalna.

Zanim popadniemy w zachwyt, że oto pojawiła się rzecz, na którą czekaliśmy, warto spojrzeć na mapkę. W dużych miastach znajdziemy setki punktów współpracujących z aplikacją, ale im mniejsza miejscowość, tym bardziej ich liczba się zmniejsza. Poza centrum działa w zasadzie tylko jedna z sieci supermarketów i jedna sieć stacji benzynowych. Cóż, losowo wybranymi słodyczami, izotonikami czy gotowymi kanapkami ze stacji rodziny raczej nie wykarmimy.

Nie można zaprzeczyć, że być może aplikacja w jakimś zakresie zapobiega marnowaniu żywności. Pytanie tylko, czy pierogi z datą przydatności do jutra i np. pięć identycznych jogurtów bardziej nie przydałyby się mieszkającej obok sklepu staruszce ze skromniutką emeryturką niż 30-latce „polującej” na wegeokazje w necie. Cóż, mówi się, że nie ma etycznej konsumpcji w kapitalizmie. Efekt, jaki dają wspomniane aplikacje, jest najlepszym dowodem na poparcie tej tezy.

Socjologia posługuje się pojęciem efektu św. Mateusza, który mówi o bogaceniu się bogatych i ubożeniu biednych: Albowiem wszelkiemu mającemu będzie dano, i obfitować będzie, a temu, który nie ma, i to, co się zda mieć, będzie wzięto od niego. W posługiwaniu się nowymi technologiami jest podobnie. Jeśli korzystamy ze Skype’a, Zooma, Microsoft Teams i GoToMeeting, pewnie bez problemu obsłużymy kolejną tego typu aplikację, wybierzemy najtańszy przejazd i zrobimy zakupy z rabatami po porównaniu oferty wielu sklepów. 

Jeśli mamy zaś niskie kompetencje cyfrowe, na zakupy pójdziemy do najbliższego sklepu i prawdopodobnie przepłacimy. A jeśli nawet sprawnie poruszamy się w świecie wirtualnym, ale mieszkamy na tzw. prowincji, może się okazać, że nikomu nie opłaca się dostarczać nam swoich nowatorskich produktów czy rozwiązań. Optymistycznie można przyjąć, że choć nie dojedzie do nas Uber Eats czy Wolt, to przynajmniej nie ryzykujemy potrącenia elektryczną hulajnogą.