Press "Enter" to skip to content

Czarne dziecko w białym kraju

Pytanie mojej chrzestnej skłoniło mnie do myślenia o moim kolorze skóry. Zacząłem składać wydarzenia z życia w jedną, spójną całość i dopiero wówczas zrozumiałem, że dla Polaków Czarny nie jest prawdziwą osobą, a jedynie zbiorem baśni, mitów i uprzedzeń. Wtedy chyba po raz pierwszy pojąłem, na czym polega niebezpieczeństwo położenia, w jakim jestem.

Od dziecka byłem świadom swojej odrębności. Żyjąc w Polsce, trudno było tego uniknąć. Czułem, widziałem i słyszałem, że jestem inny od moich kolegów i koleżanek w przedszkolu, przechodniów na ulicach czy uprzejmej pani kasjerki w osiedlowym sklepie. Paradoksalnie jednak świadomość własnej odmienności nie prowadziła do jej zrozumienia. Byłem po prostu ciemniejszy niż większość osób, które spotykałem, ot co. W moim dziecięcym świecie nie było pogardy dla inności, a w dziecięcym słowniku nie istniało jeszcze takie pojęcie, jak „rasizm”.

Z perspektywy czasu ta beztroska wydaje się absurdalna. Dziś to wszystko, co wówczas było mi nieznane, zagościło na stałe w moim myśleniu i w moim świecie. Odnoszę dziwne wrażenie, że gdy byłem dzieckiem, problem rasizmu w Polsce był zdecydowanie mniejszy niż dziś. Nie wiem, czy to prawda, jednak sądzę, że tkwił on jak cierń w naszym społeczeństwie, a ja po prostu go jeszcze nie czułem.

Niestety tą słodką naiwnością dziecka nie było mi dane rozkoszować się zbyt długo. Trafiłem do szkoły podstawowej, gdzie przyszło mi (chyba po raz pierwszy) zmierzyć się ze smutną rzeczywistością Czarnego w białym kraju. Byłem jedyną osobą kolorową w całej szkole i – o ile mi wiadomo – żaden ciemnoskóry uczeń się w niej przede mną nie uczył. Chcąc nie chcąc, stałem się tym samym pionierem, Kolumbem odkrywającym dla swoich pobratymców obcy ląd. W tamtym czasie oczywiście tak o tym nie myślałem, a raczej złościłem się, że skończył się miły czas przedszkolnej laby i zaczęły „obowiązki”. Nowe twarze, nowe imiona, nowa pani wychowawczyni… Zbyt wiele nowości, bym zaprzątał sobie głowę tak nieistotną i przyziemną (jak natenczas sądziłem) kwestią, jak mój kolor skóry.

Bambo, Bambo!…

Dzieci, gdy już nieco podrosną i pójdą do szkoły, potrafią być dużo bardziej okrutne niż dorośli, zwłaszcza w stosunku do innych dzieci. O ile w przedszkolu miałem pewne przeczucia, o tyle dopiero w podstawówce ta, jak się u nas mówi, oczywista oczywistość dotarła do mnie w całej swojej przykrej prawdzie. Żeby być sprawiedliwym, muszę jednak przyznać, iż dzieci paradoksalnie są zdecydowanie bardziej otwarte i tolerancyjne niż dorośli. Do dziś ciepło wspominam mój roczny wolontariat w jednym z przedszkoli na wrocławskim Biskupinie: pytania ciekawskich dzieci i ich skupione miny, kiedy opowiadałem im o osobach kolorowych.

Tak czy owak jest wiele powodów, dla których najmłodsi potrafią być niezwykle okrutni, gdyż nie wpojono im jeszcze wszystkich reguł współżycia społecznego, jakie powstrzymują dorosłych przed niektórymi uwagami, i nie są oni jeszcze uodpornioni na złośliwości i dokuczanie (swoją drogą to ciekawe: dokuczanie odnosimy w zasadzie tylko do relacji między dziećmi).

Mniej więcej dekadę temu słowo „Murzyn” było na porządku dziennym i mało kto uważał je za obraźliwe lub krzywdzące. Mnie jednak uczono, że należy go unikać. Jedna z moich koleżanek, którą znałem od przedszkola i która pochodziła z dość liberalnego domu, niestrudzenie pomagała mi w tłumaczeniu tego innym uczniom. Obecnie świadomość obraźliwego charakteru tego słowa rośnie (a przynajmniej tak się mówi), jednak wydaje się, iż niewiele za nią idzie.

Za każdym razem, gdy na wigilię klasową bądź inną „uroczystość” ktoś przynosił czekoladowe ciasto zwane „murzynkiem”, oczy uczniów i uczennic z uśmiechami przylepionymi do twarzy kierowały się w moją stronę. Cóż, takie życie.

W szkole czytaliśmy, a jakże, Murzynka Bambo Juliana Tuwima – ten potwornie archaiczny tekst z 1935 r., gdy za Oceanem epoka segregacji rasowej trwała w najlepsze, a Czarny w Polsce był kimś nad wyraz egzotycznym. Byłem jedynym kolorowym w całej szkole – nic więc dziwnego, że w dziecięcych umysłach zostałem automatycznie skojarzony z tym absurdalnym obrazem Murzynka, który ucieka przed mlekiem na drzewo i który nie chce się kąpać ze strachu przed wybieleniem, jak gdyby jego kolor skóry nie był czymś naturalnym, lecz stanowił brud, jaki można z siebie zmyć.

Jeden z moich kolegów w klasie musiał wziąć sobie ten durny wierszyk do serca, zwłaszcza że w mojej szkole (nie wiem, jak było w innych) na przerwie śniadaniowej dostawaliśmy kartonik obrzydliwie smakującego mleka, którego szczerze nienawidziłem, więc zawsze oddawałem swoją porcję mojemu dobremu kumplowi Krystianowi. Skoro więc, tak jak Bambo, nie lubiłem mleka, z pewnością również się nie myłem i łaziłem po drzewach, gdy przychodził czas kąpieli.

Pamiętam, jak pewnego dnia nie wytrzymałem kolejnych zaczepek i zacząłem gonić jednego z tych klasowych śmieszków, dla których nie byłem nikim więcej niż Murzynkiem z Tuwimowskiej rymowanki. On krzyczał: Bambo, Bambo!, a ja, biegnąc co sił w nogach, wrzeszczałem za nim, żeby się zamknął. Sprawa skończyła się wezwaniem naszych rodziców do szkolnej pedagożki. Przebieg tego spotkania znam jedynie z opowieści mojej matki: podobno pedagożka powiedziała moim rodzicom, że powinienem się z tym pogodzić, że nic się nie stało, że nie zostałem nawet obrażony, więc moja złość jest nieadekwatna. W odpowiedzi usłyszała jedynie, że gdybym był dziewczynką szarpaną za włosy albo nie miał nogi, to szkoła by się tym zajęła. Tylko że w szkole jest mnóstwo dziewczynek i kilka osób z niepełnosprawnością, a on jest jeden jedyny – skwitowali i wyszli. Jestem im za to bardzo wdzięczny.

Gdy wracam pamięcią do tamtej sytuacji, przechodzi mnie dreszcz. Myślę o tych wszystkich kolorowych, nieheteronormatywnych czy przybyłych zza wschodniej granicy dzieciach, które są dziś w polskiej szkole wciąż czekającej na edukację antydyskryminacyjną. Czarny to wciąż Kalim lub w najlepszym przypadku Bambo; gej wciąż jest zniewieściały; Ukrainka wciąż jest dziwką lub sprzątaczką. Mam nadzieję, że to się zmieniło i nadal będzie się zmieniać, lecz moje własne doświadczenie niestety podpowiada mi coś innego.

Boję się o uczniów, którzy dopiero zaczynają swoją edukację i są Inni, bo wiem, co to znaczy być Innym. To znaczy: nie istnieć naprawdę jako osoba; nie mieć osobowości; stanowić jedynie zestaw stereotypów powielanych w kulturze i debacie publicznej; być porównywanym do wyrobionego i utrwalonego w zbiorowej podświadomości obrazu; być lekceważonym.

Naprawdę nie chcę, by ktokolwiek wciąż musiał się z tym mierzyć.

A ty się nie boisz?

Przypominam sobie jedną z licznych wizyt mojej chrzestnej we Wrocławiu. Nie potrafię powiedzieć, który to był rok, ale wydaje mi się, że miałem nie więcej niż 12 lat. Jak zwykle zjedliśmy obiad w mieście, przeszliśmy się po Rynku, wypiliśmy kawę (ja herbatę) w kawiarni. To był bardzo przyjemny dzień.

Gdy wracaliśmy autobusem, był już wieczór, a właściwie zapadła już noc. Trochę dalej od nas siedziało paru podpitych i wulgarnych mężczyzn w dresach, gdzieś po trzydziestce. W pewnym momencie zauważyli mnie i zaczęli głośno komentować: patrzcie, czarnuch! oraz o, Makumba!. Na szczęście na słownych zaczepkach się skończyło – być może było im głupio uderzyć dziecko, a być może chcieli się po prostu tylko pośmiać. Tak to tutaj zawsze wygląda? – zapytała mnie chrzestna ze zdumieniem. Od wielu lat nie mieszkała w Polsce i dziwiła ją taka sytuacja.

Wzruszyłem ramionami. Nie jeździłem komunikacją miejską zbyt często, bo nie miałem dokąd, więc nie wiedziałem, czy to normalne, że w wieczornym autobusie lub tramwaju spotyka się z takimi zaczepkami.

Chrzestna spojrzała na mnie bardzo uważnie, z głębokim smutkiem. Po chwili milczenia zadała kolejne pytanie: Christian, a właściwie to ty się czasem nie boisz tu mieszkać?

Nie wiem, co jej odpowiedziałem, ale pamiętam, że pytanie to skłoniło mnie do myślenia. Nagle zacząłem dostrzać słowa i gesty, których wcześniej nie dostrzegałem. Na nowo ukazały mi się obrazy ze szkoły podstawowej i z moich spacerów. Przypomniałem sobie wzrok ludzi. W jednej chwili dotarło do mnie, że bycie Czarnym w białym kraju jest czymś niebezpiecznym.

Łzy

Pewnego popołudnia po lekcjach wraz z koleżanką przechodziliśmy przez Plac Legionów we Wrocławiu, w moim rodzinnym mieście. Nagle naszą rozmowę przerwał głos: A co ty w Polsce robisz, Czarnuchu? Do siebie spierdalaj!

Miałem czternaście, może piętnaście lat, więc byłem już zahartowany i jako że takie teksty mnie nie dziwiły, nie zwracałem już na nie zbytniej uwagi. Szedłem dalej, ignorując dwudziestoparoletniego szczupłego i ubranego w dres chłopaka, który z głupkowatym uśmiechem gapił się na mnie, najwyraźniej szczęśliwy, że miał szansę powiedzieć Czarnuchowi, co o nim myśli. Zmartwiło mnie jedynie, że będzie chciał mnie zaatakować, a przy okazji oberwie się jeszcze mojej koleżance za to, że integruje się z Czarnuchem. Ona jednak zatrzymała się i krzyknęła do chłopaka: Tak nie wolno, on jest tak samo Polakiem jak ty! (Inna sprawa, że nikt nie powinien czegoś takiego słyszeć).

Chłopak, skonfundowany, odszedł, a ja stałem jak wryty, patrząc na moją koleżankę i nie wiedząc, co mam powiedzieć. Do jej oczu zaczęły napływać łzy. Często ci to się zdarza? – zapytała. Od czasu do czasu – odparłem.

Chyba nic więcej sobie nie powiedzieliśmy na ten temat. Ta sytuacja była dla mnie tak nierealna, że uznałem ją za wytwór własnej wyobraźni jako obraz, który chciałem umieścić w jednym z opowiadań. Nikt wcześniej z moich znajomych nie zapłakał bowiem nad losem Czarnego w białym kraju i – jak wówczas sądziłem – nikt nigdy nie zapłacze. Dopiero po paru latach, gdy owa koleżanka przeprowadziła się do Warszawy, a ja do Lublina, w trakcie jednego z naszych spotkań przypomniała mi tę sytuację. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że wydarzyła się ona naprawdę.

Czasem myślę o jej łzach i jestem jej za nie wdzięczny. Być może gdyby ludzie częściej płakali, gdy obok nich ktoś jest dyskryminowany, i gdyby potrafili się temu sprzeciwić tak, jak moja koleżanka, świat byłby choć trochę lepszy.